czwartek, 17 lipca 2014

Rozszerzać dietę, ale jak? – Kiepskie początki i odkrycie BLW cz. 1


Rozszerzanie Witkowej diety zaczęliśmy nie najlepiej. Powiedziałabym nawet, że zaczęliśmy źle. Na szczęście od jakiegoś czasu się poprawiamy. No ale od początku.

Wituś jest już dużym mężczyzną i od siedmiu miesięcy je pokarmy stałe. Warzywa, owoce i cała reszta to dla niego żadna nowość i właściwie nie byłoby o czym pisać, ale… No właśnie. Ale! Pamiętam dobrze ten czas, kiedy moja pociecha ledwo skończyła cztery miesiące, a ja blada z podniecenia i w stanie euforycznym biegłam do sklepu po pierwszy słoiczek opatrzony nęcącym podpisem „pierwsza łyżeczka”. Spędziłam długie godziny w hipermarkecie na dziale z żywnością dla niemowląt, buszując w słoiczkach rozmaitych firm, w marchewkach, kalafiorach, groszkach i innych tego typu „zasłoikowanych” warzywkach. Do tej pory nie mogę sobie przypomnieć, co właściwie mnie opętało, że zamiast do warzywniaka pobiegłam do marketu i zamiast gotować obrane i pokrojone warzywo, podgrzewałam Witkowi fabrycznie zmiksowany marchewkopodobny produkt uwięziony w szklanym słoiczku, który wcześniej stał na półce w sklepie nie wiadomo od ilu lat. Naprawdę nie wiem jakie procesy odbywały się wówczas w moim mózgu, dość, że dziś jestem pewna, że wybór drogi prowadzącej na dział o nazwie „żywność dla niemowląt” nie był najlepszym wyborem. Pamiętam, jak czteromiesięczny Wituś (któremu zgodnie z zaleceniami wypisanymi na ulotce podarowanej mi przez naszego pediatrę próbowałam rozszerzać dietę w piątym miesiącu życia) patrzył nieufnie na łyżeczkę, która zbliżała się wraz z marchewkową papką do jego malutkiej, niemowlęcej buzi. Pamiętam, że zjadł parę łyżeczek tej marchewki. I że przez następne parę dni jadł po kilka łyżek pomarańczowej paćki. Pamiętam też, że po tych marchewkowych eksperymentach miał gigantyczne problemy z brzuszkiem. I że jego wzdęty brzuszek, totalne zatwardzenie plus masakryczne gazy wykończyły mnie nerwowo do tego stopnia, że postanowiłam wrócić do rozmyślań o pokarmach stałych dopiero po miesiącu od tamtych prób. Witkowy brzuszek był mi bez wątpienia wdzięczny, bo układ pokarmowy mojego dziecka wtedy nie był jeszcze w ogóle gotowy na przyjmowanie czegokolwiek poza mlekiem. Wituś zajadał się więc mm, a ja spokojnie czekałam na dogodny moment, by na nowo podjąć zaniechane próby. Jakoś w szóstym miesiącu znów zaczęłam podawać mu marchewkę, którą tym razem jadł bez żadnych przykrych konsekwencji. Próbował też trochę innych papek, m.in. z brokuła, kalafiora i groszku, ale ten ostatni wybitnie mu nie smakował. Do podawania pełnych posiłków zastępujących jedno mleczne karmienie przeszliśmy dopiero w siódmym miesiącu, kiedy Wituś jadł o wiele chętniej i bez większych problemów ze strony brzuszka. Kiedy Witek zasmakował już w warzywnych aromatach postanowiłam zaproponować mu owoce. Po raz kolejny pobiegłam więc do marketu, z którego wróciłam z kilkoma słoiczkami bananowej i jabłkowej mielonki. Owoce zasmakowały mu od razu, szybko więc zaczął zjadać całe deserki. I tak powoli wprowadzaliśmy sobie całą resztę rozmaitości: kaszki ryżowe i kukurydziane oraz kleiki. Kupowałam te słoiki tłumacząc sobie, że tak jest bezpieczniej. Owoce i warzywa sprzedawane w sklepach są przecież pryskane, nie wiadomo właściwie skąd sprowadzane, na eko zakupy niespecjalnie mnie stać, blablabla… – tego typu wątpliwości pojawiały się w mojej głowie. Jakoś o tym, że w słoikowych obiadkach niewiele jest wartości odżywczych, bo większość obiadków przygotowywana jest z mrożonek już nie pomyślałam. I że jeśli stoi toto na półce w sklepie dajmy na to cztery lata, to na pewno nie ma tylu witamin, co zwykły, świeży kalafior sprzedawany na bazarku. I że skoro właściwie wszystkie te słoikowe dania smakują praktycznie tak samo, to doprawy dziwny gust kulinarny wyrabiam memu biednemu dziecięciu. No właśnie. Skoro już o smakach mowa, to między innymi tu zaczynają się nasze problemy.


Nie jest tak, że nie próbowaliśmy przestawiać Witka na normalne ludzkie jedzenie. Próbowaliśmy. Proponowaliśmy mu domowe zupki, gotowane warzywa, pokrojone w plasterki owoce. Co z tego, że podsuwaliśmy mu to wszystko, skoro dla niego to nie było w ogóle jedzenie. Bywało, że zjadał od nas z talerza różyczkę miękkiego brokułu albo kawałeczek marchewki. Brał też do rączki makaron i potrafił dosyć długo go memlać. Wszystkie te próby sprowadzały się jednak jedynie do zabawy, bo branie wszystkiego do ust i tak już od dawna było na stałe wpisane do Witkowego repertuaru odruchów natrętnych. Kawałek banana był dla niego tożsamy z przyklejonym do podeszwy buta śmieciem czy okruszkami spod stołu. W dodatku naturalne, wyraziste smaki warzyw, nieszczególnie były przez niego akceptowane. Co raz częściej pluł zwyczajnym jedzeniem, za to trząsł się z ekscytacji widząc mały słoiczek z etykietką z misiem. Dosyć długo zastanawiałam się co z tą lawiną porażek począć. Kupować dalej słoiki? Zacząć gotować i podawać zmiksowane zupki? Dawać mu do rączki warzywa i owoce? Postanowiliśmy spróbować z tym ostatnim. O ile z chrupkami i biszkoptami Witek radził sobie doskonale, tak z kawałkiem banana już nie bardzo. Nie mógł załapać o co chodzi z żuciem pokarmów, co nie dziwi jeśli uświadomić sobie, że przecież znał tylko słoikowe papki. Kilka razy zakrztusił się nie na żarty i o mały włos nie przypłaciłam tego zawałem. Na jakiś czas zrezygnowałam więc z podawania czegokolwiek poza słoiczkami i tak niestety błędne koło się zamykało. Do walki o zmianę upodobań Witusia zmotywowały mnie jego późniejsze kłopoty z trawieniem. Ponieważ niewiele gryzł, jego wypróżnienia przypominały kupki noworodka, a to u starszego niemowlęcia nie jest zbyt zdrowy objaw. Apetyt zawsze mu dopisywał, nie muszę więc wspominać ile pieluch zużywać musieliśmy na dobę. Naprawdę niepokoiły mnie zarówno nieumiejętność żucia jak i mało ciekawe kupki i gdybym tylko mogła cofnąć się w czasie nigdy przenigdy nie wzięłabym do ręki słoików dla niemowląt. Po tym wszystkim przedyskutowaliśmy sprawę z P. i postanowiliśmy że wszelkie słoiki idą natychmiast w odstawkę, a Witek czy chce czy nie, musi nauczyć się zdrowo i normalnie jeść (a przede wszystkim żuć!). Skoro my staramy się jeść zdrowo i sezonowo, a nasza lodówka zazwyczaj pełna jest zieleniny, to dlaczego nasze dziecko ma odżywiać się inaczej niż my? Moje myśli od tamtej pory nakierowane są na BLW, o którym czytałam jeszcze będąc w ciąży. Temu, jak wyglądały nasze początki z BLW, czym jest ta metoda, jakie są jej zalety (a ma ich mnóstwo!) i co oznacza skrót, poświęcony będzie kolejny post.

10 komentarzy:

  1. Chętnie przeczytam dalszą część, bo w niedalekiej przyszłości rozważam BLW :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam każdemu! :) Wpis będzie niedługo - muszę wpierw jakieś zdjęcia porobić ;)

      Usuń
  2. Myślę, że wiele zależy od dziecka. Znam takie, które maja problem zjeść cokolwiek poza mlekiem (ewentualnie słodkimi rzeczami: kaszką, biszkoptem czy chrupkami kukurydzianymi), przez co ich rodzice niemal rwą sobie włosy z głowy i gotowi są tańczyć taniec radości po 3 zjedzonych łyżeczkach zupy. Znam takie, które uznają tylko dania słoiczkowe; bez paniki - taka żywność musi spełniać swoje wymagania, jej składniki przechodzą szereg kontroli i wiadomo, że mniej w niej chemii niż np. w marchewce niewiadomego pochodzenia, a długą trwałość zawdzięcza procesowi podobnemu do wekowania - o ile są właściwie przechowywane. Znam takie dzieci, które tylko domowe zupki i obiadki jedzą, oraz takie, które zjedzą tylko to, co mogą utrzymać w łapce. Znam też takie dzieci, że trzeba je strasznie pilnować, bo jedzą wszystko - taki jest mój syn, dlatego muszę dziadków pilnować, żeby go nie przekarmiali, bo "on tak ładnie je, że nawet śliniaka nie brudzi". Sztuką jest znaleźć rozwiązanie idealne dla dziecka, ale od czego jest instyknt macierzyński? ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tymi słoikami to nie do końca tak, że są całkowicie bezpieczne. Wiadomo, że nic nie zastąpi świeżego jedzenia - warzyw i owoców, które człowiek kupił, obrał i ugotował, czy podał na surowo. Słoiczki są wygodne, owszem, i nie ma przeszkód by podać je dziecku od czasu do czasu, np. na wycieczce. Ale podawanie ich zamiast zwykłego posiłku wyrabia zgubne nawyki. I nad tym wypadałoby pomyśleć, zanim wybierze się taki sposób żywienia dziecka. Nam to na dobre nie wyszło, niestety. I teraz szukamy, kombinujemy, proponujemy... Dziś po kilku dniach Witkowego grymaszenia odnieśliśmy sukces, bo Witek pożarł z mojego talerza prawie całą porcję marchewki i cukinii, potem zjadł dwie brzoskwinie, a potem porwał ze stołu banana i zjadł go przed pójściem spać. Więc jestem w szoku, tak pozytywnie :) Widać warto zaufać dziecku i po prostu... dać mu wybór :)

      Usuń
    2. Będę bronić słoiczków, bo są lepsze niż jarzyny i mięso NIEWIADOMEGO pochodzenia - bo muszą przejść kontrolę i rosną na uprawach nie skażonych chemią. A trwałość zawdzięczają temu samemu procesowi, dzięki któremu kompoty można było przechowywać w słoikach w piwnicy. W głupiej marchwi nieznanego Ci pochodzenia nie wiesz, ile jest chemii. No i owoce zagraniczne nie wiadomo ile czasu spędziły w transporcie w chłodniach. Gdzie nie spojrzysz, tam znajdziesz masę argumentów za i przeciw, ale każda matka wie najlepiej czego JEJ dziecku trzeba i tak wybiera. Ja wybierałam i słoiki,i samodzielne gotowanie. A znajomej bloggerce samodzielne gotowanie i próba podania niewielkiej ilości jajka skończyła się koniecznością udzielenia dziecku pomocy medycznej.

      Usuń
    3. Jasne, masz do tego prawo. Mnie nawet nie chodzi o to, jaki te słoiki mają skład i czy przechodzą kontrolę, czy nie. W poście chyba dość wyraźnie napisałam, jakie są moje zastrzeżenia. Problemy z jedzeniem czegokolwiek poza słoikami, totalne nieradzenie sobie z żuciem, problemy z trawieniem, permanentne rozwolnienie... to kilka problemów, z którymi ja musiałam się zmierzyć, a które są skutkiem podawania słoiczkowych dań. Każdy wybiera inaczej, każdy wie, co jest lepsze, zgoda. Tylko, że ja nie piszę o każdym, tylko o sobie i Witku. Dzielimy się naszymi doświadczeniami. I przy okazji chcemy opowiedzieć o BLW, które jest według mnie świetną metodą rozszerzania diety i którą z pewnością od samego początku zastosuję przy Witkowym rodzeństwie. I to tyle w temacie :) Pozdrawiamy :)

      Usuń
  3. Boje sie jak to u nas bedzie ;)

    Pozdrawiam i zapraszam do siebie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z pewnością Cię odwiedzę :) Pozdrawiam :)

      Usuń
  4. A jak to u Was było z zaparciami i rozszerzaniem diety? Wiecie, w jaki sposób można sobie poradzić, jeśli się one pojawią? Na razie przyznam szczerze, że wspomagam się informacjami na stronie https://apteline.pl/artykuly/zaparcia-u-noworodka-i-niemowlaka-z-czego-wynikaja bo jestem pewna, że w razie czego bardzo mi pomogą. Oczywiście w planach mam też stałą opiekę lekarza, aby moje dziecko było pod odpowiednią opieką.

    OdpowiedzUsuń