Rozszerzanie Witkowej diety zaczęliśmy nie najlepiej. Powiedziałabym nawet, że zaczęliśmy źle. Na szczęście od jakiegoś czasu się poprawiamy. No ale od początku.
Wituś jest już dużym mężczyzną i od siedmiu miesięcy
je pokarmy stałe. Warzywa, owoce i cała reszta to dla niego żadna nowość i
właściwie nie byłoby o czym pisać, ale… No właśnie. Ale! Pamiętam dobrze ten
czas, kiedy moja pociecha ledwo skończyła cztery miesiące, a ja blada z
podniecenia i w stanie euforycznym biegłam do sklepu po pierwszy słoiczek
opatrzony nęcącym podpisem „pierwsza łyżeczka”. Spędziłam długie godziny w
hipermarkecie na dziale z żywnością dla niemowląt, buszując w słoiczkach
rozmaitych firm, w marchewkach, kalafiorach, groszkach i innych tego typu
„zasłoikowanych” warzywkach. Do tej pory nie mogę sobie przypomnieć, co
właściwie mnie opętało, że zamiast do warzywniaka pobiegłam do marketu i
zamiast gotować obrane i pokrojone warzywo, podgrzewałam Witkowi fabrycznie
zmiksowany marchewkopodobny produkt uwięziony w szklanym słoiczku, który
wcześniej stał na półce w sklepie nie wiadomo od ilu lat. Naprawdę nie wiem
jakie procesy odbywały się wówczas w moim mózgu, dość, że dziś jestem pewna, że
wybór drogi prowadzącej na dział o nazwie „żywność dla niemowląt” nie był
najlepszym wyborem. Pamiętam, jak czteromiesięczny Wituś (któremu zgodnie z
zaleceniami wypisanymi na ulotce podarowanej mi przez naszego pediatrę
próbowałam rozszerzać dietę w piątym miesiącu życia) patrzył nieufnie na
łyżeczkę, która zbliżała się wraz z marchewkową papką do jego malutkiej,
niemowlęcej buzi. Pamiętam, że zjadł parę łyżeczek tej marchewki. I że przez
następne parę dni jadł po kilka łyżek pomarańczowej paćki. Pamiętam też, że po
tych marchewkowych eksperymentach miał gigantyczne problemy z brzuszkiem. I że
jego wzdęty brzuszek, totalne zatwardzenie plus masakryczne gazy wykończyły
mnie nerwowo do tego stopnia, że postanowiłam wrócić do rozmyślań o pokarmach
stałych dopiero po miesiącu od tamtych prób. Witkowy brzuszek był mi bez
wątpienia wdzięczny, bo układ pokarmowy mojego dziecka wtedy nie był jeszcze w
ogóle gotowy na przyjmowanie czegokolwiek poza mlekiem. Wituś zajadał się więc
mm, a ja spokojnie czekałam na dogodny moment, by na nowo podjąć zaniechane
próby. Jakoś w szóstym miesiącu znów zaczęłam podawać mu marchewkę, którą tym
razem jadł bez żadnych przykrych konsekwencji. Próbował też trochę innych
papek, m.in. z brokuła, kalafiora i groszku, ale ten ostatni wybitnie mu nie
smakował. Do podawania pełnych posiłków zastępujących jedno mleczne karmienie
przeszliśmy dopiero w siódmym miesiącu, kiedy Wituś jadł o wiele chętniej i bez
większych problemów ze strony brzuszka. Kiedy Witek zasmakował już w warzywnych
aromatach postanowiłam zaproponować mu owoce. Po raz kolejny pobiegłam więc do
marketu, z którego wróciłam z kilkoma słoiczkami bananowej i jabłkowej
mielonki. Owoce zasmakowały mu od razu, szybko więc zaczął zjadać całe deserki.
I tak powoli wprowadzaliśmy sobie całą resztę rozmaitości: kaszki ryżowe i
kukurydziane oraz kleiki. Kupowałam te słoiki tłumacząc sobie, że tak jest
bezpieczniej. Owoce i warzywa sprzedawane w sklepach są przecież pryskane, nie
wiadomo właściwie skąd sprowadzane, na eko zakupy niespecjalnie mnie stać, blablabla…
– tego typu wątpliwości pojawiały się w mojej głowie. Jakoś o tym, że w
słoikowych obiadkach niewiele jest wartości odżywczych, bo większość obiadków
przygotowywana jest z mrożonek już nie pomyślałam. I że jeśli stoi toto na
półce w sklepie dajmy na to cztery lata, to na pewno nie ma tylu witamin, co
zwykły, świeży kalafior sprzedawany na bazarku. I że skoro właściwie wszystkie
te słoikowe dania smakują praktycznie tak samo, to doprawy dziwny gust
kulinarny wyrabiam memu biednemu dziecięciu. No właśnie. Skoro już o smakach
mowa, to między innymi tu zaczynają się nasze problemy.
Nie jest tak, że nie próbowaliśmy przestawiać Witka
na normalne ludzkie jedzenie. Próbowaliśmy. Proponowaliśmy mu domowe zupki,
gotowane warzywa, pokrojone w plasterki owoce. Co z tego, że podsuwaliśmy mu to
wszystko, skoro dla niego to nie było w ogóle jedzenie. Bywało, że zjadał od
nas z talerza różyczkę miękkiego brokułu albo kawałeczek marchewki. Brał też do
rączki makaron i potrafił dosyć długo go memlać. Wszystkie te próby sprowadzały
się jednak jedynie do zabawy, bo branie wszystkiego do ust i tak już od dawna
było na stałe wpisane do Witkowego repertuaru odruchów natrętnych. Kawałek banana
był dla niego tożsamy z przyklejonym do podeszwy buta śmieciem czy okruszkami
spod stołu. W dodatku naturalne, wyraziste smaki warzyw, nieszczególnie były
przez niego akceptowane. Co raz częściej pluł zwyczajnym jedzeniem, za to
trząsł się z ekscytacji widząc mały słoiczek z etykietką z misiem. Dosyć długo
zastanawiałam się co z tą lawiną porażek począć. Kupować dalej słoiki? Zacząć
gotować i podawać zmiksowane zupki? Dawać mu do rączki warzywa i owoce?
Postanowiliśmy spróbować z tym ostatnim. O ile z chrupkami i biszkoptami Witek
radził sobie doskonale, tak z kawałkiem banana już nie bardzo. Nie mógł załapać
o co chodzi z żuciem pokarmów, co nie dziwi jeśli uświadomić sobie, że przecież
znał tylko słoikowe papki. Kilka razy zakrztusił się nie na żarty i o mały włos
nie przypłaciłam tego zawałem. Na jakiś czas zrezygnowałam więc z podawania
czegokolwiek poza słoiczkami i tak niestety błędne koło się zamykało. Do walki
o zmianę upodobań Witusia zmotywowały mnie jego późniejsze kłopoty z
trawieniem. Ponieważ niewiele gryzł, jego wypróżnienia przypominały kupki
noworodka, a to u starszego niemowlęcia nie jest zbyt zdrowy objaw. Apetyt
zawsze mu dopisywał, nie muszę więc wspominać ile pieluch zużywać musieliśmy na
dobę. Naprawdę niepokoiły mnie zarówno nieumiejętność żucia jak i mało ciekawe
kupki i gdybym tylko mogła cofnąć się w czasie nigdy przenigdy nie wzięłabym do
ręki słoików dla niemowląt. Po tym wszystkim przedyskutowaliśmy sprawę z P. i
postanowiliśmy że wszelkie słoiki idą natychmiast w odstawkę, a Witek czy chce
czy nie, musi nauczyć się zdrowo i normalnie jeść (a przede wszystkim żuć!).
Skoro my staramy się jeść zdrowo i sezonowo, a nasza lodówka zazwyczaj pełna
jest zieleniny, to dlaczego nasze dziecko ma odżywiać się inaczej niż my? Moje
myśli od tamtej pory nakierowane są na BLW, o którym czytałam jeszcze będąc w
ciąży. Temu, jak wyglądały nasze początki z BLW, czym jest ta metoda, jakie są
jej zalety (a ma ich mnóstwo!) i co oznacza skrót, poświęcony będzie kolejny
post.
Chętnie przeczytam dalszą część, bo w niedalekiej przyszłości rozważam BLW :)
OdpowiedzUsuńPolecam każdemu! :) Wpis będzie niedługo - muszę wpierw jakieś zdjęcia porobić ;)
UsuńMyślę, że wiele zależy od dziecka. Znam takie, które maja problem zjeść cokolwiek poza mlekiem (ewentualnie słodkimi rzeczami: kaszką, biszkoptem czy chrupkami kukurydzianymi), przez co ich rodzice niemal rwą sobie włosy z głowy i gotowi są tańczyć taniec radości po 3 zjedzonych łyżeczkach zupy. Znam takie, które uznają tylko dania słoiczkowe; bez paniki - taka żywność musi spełniać swoje wymagania, jej składniki przechodzą szereg kontroli i wiadomo, że mniej w niej chemii niż np. w marchewce niewiadomego pochodzenia, a długą trwałość zawdzięcza procesowi podobnemu do wekowania - o ile są właściwie przechowywane. Znam takie dzieci, które tylko domowe zupki i obiadki jedzą, oraz takie, które zjedzą tylko to, co mogą utrzymać w łapce. Znam też takie dzieci, że trzeba je strasznie pilnować, bo jedzą wszystko - taki jest mój syn, dlatego muszę dziadków pilnować, żeby go nie przekarmiali, bo "on tak ładnie je, że nawet śliniaka nie brudzi". Sztuką jest znaleźć rozwiązanie idealne dla dziecka, ale od czego jest instyknt macierzyński? ;D
OdpowiedzUsuńZ tymi słoikami to nie do końca tak, że są całkowicie bezpieczne. Wiadomo, że nic nie zastąpi świeżego jedzenia - warzyw i owoców, które człowiek kupił, obrał i ugotował, czy podał na surowo. Słoiczki są wygodne, owszem, i nie ma przeszkód by podać je dziecku od czasu do czasu, np. na wycieczce. Ale podawanie ich zamiast zwykłego posiłku wyrabia zgubne nawyki. I nad tym wypadałoby pomyśleć, zanim wybierze się taki sposób żywienia dziecka. Nam to na dobre nie wyszło, niestety. I teraz szukamy, kombinujemy, proponujemy... Dziś po kilku dniach Witkowego grymaszenia odnieśliśmy sukces, bo Witek pożarł z mojego talerza prawie całą porcję marchewki i cukinii, potem zjadł dwie brzoskwinie, a potem porwał ze stołu banana i zjadł go przed pójściem spać. Więc jestem w szoku, tak pozytywnie :) Widać warto zaufać dziecku i po prostu... dać mu wybór :)
UsuńBędę bronić słoiczków, bo są lepsze niż jarzyny i mięso NIEWIADOMEGO pochodzenia - bo muszą przejść kontrolę i rosną na uprawach nie skażonych chemią. A trwałość zawdzięczają temu samemu procesowi, dzięki któremu kompoty można było przechowywać w słoikach w piwnicy. W głupiej marchwi nieznanego Ci pochodzenia nie wiesz, ile jest chemii. No i owoce zagraniczne nie wiadomo ile czasu spędziły w transporcie w chłodniach. Gdzie nie spojrzysz, tam znajdziesz masę argumentów za i przeciw, ale każda matka wie najlepiej czego JEJ dziecku trzeba i tak wybiera. Ja wybierałam i słoiki,i samodzielne gotowanie. A znajomej bloggerce samodzielne gotowanie i próba podania niewielkiej ilości jajka skończyła się koniecznością udzielenia dziecku pomocy medycznej.
UsuńJasne, masz do tego prawo. Mnie nawet nie chodzi o to, jaki te słoiki mają skład i czy przechodzą kontrolę, czy nie. W poście chyba dość wyraźnie napisałam, jakie są moje zastrzeżenia. Problemy z jedzeniem czegokolwiek poza słoikami, totalne nieradzenie sobie z żuciem, problemy z trawieniem, permanentne rozwolnienie... to kilka problemów, z którymi ja musiałam się zmierzyć, a które są skutkiem podawania słoiczkowych dań. Każdy wybiera inaczej, każdy wie, co jest lepsze, zgoda. Tylko, że ja nie piszę o każdym, tylko o sobie i Witku. Dzielimy się naszymi doświadczeniami. I przy okazji chcemy opowiedzieć o BLW, które jest według mnie świetną metodą rozszerzania diety i którą z pewnością od samego początku zastosuję przy Witkowym rodzeństwie. I to tyle w temacie :) Pozdrawiamy :)
UsuńBoje sie jak to u nas bedzie ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie ;)
Z pewnością Cię odwiedzę :) Pozdrawiam :)
Usuń.
OdpowiedzUsuńA jak to u Was było z zaparciami i rozszerzaniem diety? Wiecie, w jaki sposób można sobie poradzić, jeśli się one pojawią? Na razie przyznam szczerze, że wspomagam się informacjami na stronie https://apteline.pl/artykuly/zaparcia-u-noworodka-i-niemowlaka-z-czego-wynikaja bo jestem pewna, że w razie czego bardzo mi pomogą. Oczywiście w planach mam też stałą opiekę lekarza, aby moje dziecko było pod odpowiednią opieką.
OdpowiedzUsuń