piątek, 25 lipca 2014

Rozszerzać dietę, ale jak? – Kiepskie początki i odkrycie BLW cz. 2

O BLW miałam okazję pisać ostatnio dla portalu Zaradne Matki. Myślę, że przygotowany przeze mnie artykuł jest całkiem przyzwoitym wstępem dla każdego, kto z Baby-Led Weaning nie miał jeszcze styczności. Z myślą o takich rodzicach postanowiłam zamieścić mój tekst także tutaj (za zgodą portalu). Poniżej całość artykułu.



BLW, CZYLI… BOBAS LUBI WYBÓR!

W życiu każdego niemowlęcia przychodzi czas, kiedy czy to mleko mamy, czy mieszanka przestają być dla niego jedynym pokarmem. Dla nas, mam, okres rozszerzania diety dziecka jest szczególnie ważnym czasem. Nie ma chyba takiej kobiety, która nie zastanawiałaby się, w jaki sposób najlepiej zapoznać malucha z nowymi smakami. Z czego ugotować pierwszą zupkę? Zacząć od warzyw czy od owoców? Podać na początek kilka łyżek czy może całą porcję? Karmić dziecko w ściśle określonych porach czy podążać za jego rytmem? Gdy w głowie kłębi się tyle pytań, warto postawić sobie jeszcze jedno: a może by tak… pozwolić dziecku decydować samodzielnie?

BLW — z czym to się je?
Skrót BLW pochodzi od angielskiego Baby-Led Weaning i oznacza stopniowe odchodzenie od posiłków mlecznych, czyli inaczej mówiąc, rozszerzanie diety całkowicie kontrolowane przez dziecko. Muszę przyznać, że gdy po raz pierwszy usłyszałam o tej metodzie, nie kryłam swojego zdziwienia. „Ale jak to? Dziecko samo decyduje o tym, co i ile zjada? W dodatku od początku je samodzielnie?” — w głowie mi się to nie mieściło. A w BLW właśnie o to chodzi — by pozwolić dziecku na samodzielne jedzenie od samego początku. W ten sposób pominięty zostaje etap karmienia malucha papkami i rozpoczyna się prawdziwa kulinarna przygoda — poznawanie nowych smaków, zapachów, kształtów i kolorów. Zasady tej gry są proste: maluch sam decyduje o tym, co, ile i czy w ogóle zjada, nie jest poganiany ani zmuszany do jedzenia, pozwala się mu na smakowanie, lizanie, wąchanie, połykanie i wypluwanie kosztowanych pokarmów oraz na jedzenie w jego własnym tempie. Początki BLW mogą wcale nie przypominać prawdziwego jedzenia — większość warzyw czy owoców zostaje przeważnie rozsmarowana na blacie krzesełka, rozrzucona po podłodze i zaplątana we włosach smyka. Nie ma jednak powodów do zmartwień — w pierwszych tygodniach rozszerzania diety (a w zasadzie do końca pierwszego roku) to mleko jest głównym źródłem składników odżywczych dla malucha. Nim dziecko opanuje nowe umiejętności i nauczy się zaspokajać głód posiłkami innymi niż mleko mamy czy mieszanka minie trochę czasu. Mamom pozostaje więc uzbroić się w cierpliwość i obserwować postępy, jakich dokonują w nauce samodzielnego jedzenia ich małe głodomory.

Korzyści płynące z BLW
O tym, ile korzyści niesie za sobą stosowanie metody BLW przekonałam się na własnej skórze. I choć przygodę z Baby-Led Weaning mój syn rozpoczął dosyć późno, nie przeszkadza mi to w dostrzeżeniu wszystkich zalet tego sposobu. A oto niektóre z nich:
— dziecko uczy się żucia pokarmów, niezwykle ważnego procesu dla prawidłowego rozwoju mowy,
— niemowlę samo poznaje nowe smaki, zapachy i kolory, bada kształty proponowanego mu jedzenia, dzięki czemu uczy się także samodzielności,
rodzina może czerpać radość ze wspólnych posiłków,
— BLW to oszczędność czasu i pieniędzy — nie trzeba przygotowywać dziecku oddzielnego posiłku ani wydawać pieniędzy na dania ze słoiczków,
— BLW to sposób na wychowanie małego smakosza, a nie niejadka.

Kiedy najlepiej zacząć przygodę z BLW?
Najlepiej zacząć od pierwszych dni życia dziecka, karmiąc je piersią na żądanie. Dostosowując rytm karmień do potrzeb malucha, pozwalamy mu decydować o tym, kiedy i jak często zaspokaja swój głód. Wprowadzanie pokarmów stałych stanowi wtedy naturalne uzupełnienie tego procesu i odbywa się na takich samych zasadach. Aby móc rozpocząć rozszerzanie diety, dziecko musi przede wszystkim pewnie siedzieć — w przeciwnym razie rośnie ryzyko zadławienia. Zwykle tę umiejętność niemowlęta opanowują około siódmego, ósmego miesiąca życia — to także dobry czas na wprowadzanie nowości do diety malucha. Dzieciom karmionym piersią zaleca się podawanie pierwszych stałych posiłków po ukończeniu przez nie szóstego miesiąca życia, natomiast w przypadku maluchów karmionych mlekiem modyfikowanym, dopuszcza się wprowadzanie nowości już po czwartym miesiącu (aktualne dane udostępnione przez: Zasady żywienia zdrowych niemowląt. Zalecenia Polskiego Towarzystwa Gastroenterologii, Hepatologii i Żywienia Dzieci, opublikowane w: STANDARDY MEDYCZNE/PEDIATRIA 2014).
Należy jednak pamiętać, że z rozszerzaniem diety nie ma się co spieszyć, a stosowanie metody BLW najlepiej rozpocząć najwcześniej po szóstym miesiącu (zarówno w przypadku dzieci karmionych piersią, jak i mlekiem modyfikowanym). Przeważnie wtedy niemowlęta uczą się siadać i zaczynają koordynować ruchy dłoni m.in. opanowują chwytanie.

Jak poznać, że dziecko jest gotowe na BLW?
Jedne dzieci będą gotowe na rozszerzanie diety wcześniej, inne później, każde jednak może w pewnym momencie zasygnalizować rodzicom swoją gotowość na poznawanie nowych smaków. Najczęściej maluchy po prostu zaczynają się interesować zawartością talerzy rodziców i innymi pokarmami. Jeśli dziecko wyciąga rączkę, by chwycić znajdujący się na talerzu mamy lub taty kawałek warzywa, to można… mu na to pozwolić! Jeżeli maluch przeżuje i połknie to, co udało mu się chwycić, z pewnością jest gotowy na wprowadzanie nowości do diety. Jednak nadal warunkiem koniecznym jest opanowana umiejętność siedzenia i/lub ukończenie przez malucha szóstego miesiąca życia.

Jak zacząć wprowadzanie nowych posiłków?
Na początku najlepiej zaproponować dziecku ugotowane i miękkie kawałki warzyw, które łatwo jest chwycić i utrzymać w dłoni. Może to być np. pokrojona marchewka lub podzielony na różyczki brokuł. Warzywa można podawać w miseczce lub ułożyć je na blacie krzesełka i czekać, aż dziecko zdecyduje, co wypróbuje najpierw. Podobnie jest z owocami — na początku dobrze jest wybierać miękkie oraz takie, które maluch bez problemu przeżuje. Oczywiście na czas posiłku nie wolno zostawiać dziecka bez opieki! Najlepiej mieć je cały czas na oku, by w razie potrzeby móc szybko zareagować. Starszemu niemowlęciu można przygotowywać pełne posiłki i podawać na talerzyku. Możliwości jest naprawdę wiele! Zachęcam wszystkie mamy do wypróbowania tego sposobu — nawet jeśli wiąże się to z większym bałaganem po obiedzie — warto zaryzykować. Radość z odkrywania świata jest dla dziecka ogromna. Dla rodzica jest jeszcze większa — w końcu szczęśliwe dziecko to także szczęśliwa mama.

Korekta: Judyta Rosin

judyta.rosin@zaradnematki.com

Wyjaśnienie: Bobas lubi wybór (ang. Baby-Led Weaning) to tytuł książki autorstwa G. Rapley i T. Murkett.

Powyższy artykuł nie stanowi specjalistycznej porady medycznej i żywieniowej. W razie wątpliwości należy skonsultować się z lekarzem lub specjalistą ds. żywienia.




Jak to obecnie wygląda u nas? 

Nasza przygoda z wprowadzaniem BLW trwa nadal – jesteśmy w fazie całkowitego odzwyczajania Witka od jedzenia papek i przetworzonej żywności typu słoiki w porze obiadowej. Wituś w dalszym ciągu je mleko modyfikowane – mieszanka wciąż jest dla niego podstawowym źródłem składników odżywczych (niestety). W planach mamy przestawienie Witka na chociaż jeden posiłek mleczny, którego bazą byłoby mleko roślinne. Kilka razy w tygodniu jedną porcję mieszanki zastępujemy mu kefirem, jogurtem lub twarożkiem – zazwyczaj jest to drugie śniadanie. Z deserami nie mamy większego problemu – słoikowe owoce już dawno rzucone zostały w kąt i Wituś korzysta na całego z bogactwa owoców sezonowych. Mleczne posiłki podajemy Witkowi w postaci płynnej, są więc przez niego wypijane. Zupki i inne dania o półpłynnej konsystencji (np. płatki ryżowe na wodzie/mleku) Witek je łyżeczką. Pozostałe posiłki (obiad – drugie danie, deser) Witek zjada łapkami. Do picia dostaje wodę lub herbatki owocowe (zwykłe niesłodzone herbatki z owocowego suszu), czasem soki rozcieńczone z wodą – wszystko wypija ze zwykłego plastikowego kubeczka lub przez słomkę. A oto nasz przykładowy jadłospis:


Śniadanie: kaszka wielozbożowa na mm + kanapka z twarożkiem i ziołami (środkowa część chleba bez skórki posmarowana serkiem)
Drugie śniadanie: mleko modyfikowane z dodatkiem bezglutenowego kleiku/ płatki ryżowe na wodzie z miodem i owocami/ twarożek ze szczypiorkiem
Obiad: gotowane warzywa podane do rączki w kawałkach (co jakiś czas z dodatkami w postaci makaronu, ryby itp.) + trochę słoikowego dania dla zachęty (gdy Witek odmawia współpracy) + zupa (tylko w okresach wzmożonego apetytu) +  wybiórczo to, co znajduje się na moim obiadowym talerzu (głównie warzywa, ryż/kasze/makarony)
Deserek: owoce podane do rączki + biszkopt/ chrupki kukurydziane lub koktajl z owoców i kefiru/jogurtu do wypicia lub przecierowy sok owocowy
Kolacja: kaszka manna na mleku modyfikowanym


Witek zwykle zaczyna elegancko: używając łyżeczki

Potrawka z ryżem, sosem pomidorowym, marchewką, cukinią, groszkiem i kukurydzą

Kontynuuje już mniej elegancko ;)

deser!

Witek się wczuwa :)

A jogurt zjem sam łyżeczką!

Mamo, to jest pyszne!

i po deserze...


Idzie nam ostatnio coraz lepiej. Wituś chętnie zjada na śniadanie kanapki z serkiem (je sam, rączkami), wcina owoce i podjada warzywa z mojego talerza. Bywają dni, że zjada dosyć dużo, są też takie, że większość posiłku ląduje na podłodze albo Witek w ogóle nie ma zamiaru jeść. Staram się nie panikować i nawet jeśli moje dziecię niewiele zje, nie przejmować się i nie snuć wizji o jego zagłodzeniu. My, dorośli też tak mamy – jednego dnia apetyt nam dopisuje, innego nie mamy go wcale. Z dziećmi jest podobnie. W BLW chodzi o to, żeby zaufać dziecku i pozwolić mu decydować także o tym, czy w ogóle zje proponowany posiłek.

BLW to nie tylko podawanie dziecku jedzenia do rączki. To także świadome komponowanie zdrowej diety, sięganie po produkty sezonowe – świeże warzywa i owoce oraz ograniczenie a najlepiej wyeliminowanie z diety produktów przetworzonych. Towarzyszenie dziecku w jego kulinarnej przygodzie może być dla całej rodziny doskonałą okazją do zmiany dotychczasowych nawyków żywieniowych na zdrowsze, zwłaszcza, jeżeli wcześniejsze groziły cukrzycą, otyłością i nadciśnieniem. BLW polecam wszystkim rodzicom, którym nie jest obojętny jadłospis ich malucha, i którzy stawiając na samodzielność dziecka, chcą dać mu prawo wyboru. Jeśli nie straszna Wam wizja totalnego poobiedniego bałaganu, bobasa umazanego sosem od stóp do głów, podłogi całej w makaronie, ciągłego dokarmiania psa – nie zastanawiajcie się nawet, tylko spróbujcie! Owoce Waszej cierpliwości i wytrwałości będziecie zbierać przez długie lata. Początki BLW bywają różne, ale w większości przypadków sprowadzają się do zabawy jedzeniem. Należy przede wszystkim pamiętać, że ten etap mija – nie warto zniechęcać się po zaledwie kilku dniach prób. Z czasem dziecko załapie „o co chodzi”, a wtedy jedzenie stanie się dla niego prawdziwą przyjemnością. A jaka to radość dla rodzica! Pierwszy zjedzony samodzielnie banan! Wiem o czym mówię, bo Witek kilka dni temu spałaszował całkiem sam połówkę podanego mu w całości banana. Nie skłamię jeśli powiem, że miałam łzy w oczach – po naszych przejściach z dławieniem się, wymiotami, ta połowa banana w Witkowym brzuszku była naprawdę ogromnym sukcesem.

Wszystkim rodzicom zainteresowanym rozszerzaniem diety dziecka metodą BLW polecam książkę Bobas lubi wybór autorstwa G. Rapley i T. Murkett. Powiedziałabym nawet, że to lektura obowiązkowa ;)

Na koniec życzymy Wam wszystkim dużo radości z posiłków spożywanych przy wspólnym stole :)

czwartek, 17 lipca 2014

Rozszerzać dietę, ale jak? – Kiepskie początki i odkrycie BLW cz. 1


Rozszerzanie Witkowej diety zaczęliśmy nie najlepiej. Powiedziałabym nawet, że zaczęliśmy źle. Na szczęście od jakiegoś czasu się poprawiamy. No ale od początku.

Wituś jest już dużym mężczyzną i od siedmiu miesięcy je pokarmy stałe. Warzywa, owoce i cała reszta to dla niego żadna nowość i właściwie nie byłoby o czym pisać, ale… No właśnie. Ale! Pamiętam dobrze ten czas, kiedy moja pociecha ledwo skończyła cztery miesiące, a ja blada z podniecenia i w stanie euforycznym biegłam do sklepu po pierwszy słoiczek opatrzony nęcącym podpisem „pierwsza łyżeczka”. Spędziłam długie godziny w hipermarkecie na dziale z żywnością dla niemowląt, buszując w słoiczkach rozmaitych firm, w marchewkach, kalafiorach, groszkach i innych tego typu „zasłoikowanych” warzywkach. Do tej pory nie mogę sobie przypomnieć, co właściwie mnie opętało, że zamiast do warzywniaka pobiegłam do marketu i zamiast gotować obrane i pokrojone warzywo, podgrzewałam Witkowi fabrycznie zmiksowany marchewkopodobny produkt uwięziony w szklanym słoiczku, który wcześniej stał na półce w sklepie nie wiadomo od ilu lat. Naprawdę nie wiem jakie procesy odbywały się wówczas w moim mózgu, dość, że dziś jestem pewna, że wybór drogi prowadzącej na dział o nazwie „żywność dla niemowląt” nie był najlepszym wyborem. Pamiętam, jak czteromiesięczny Wituś (któremu zgodnie z zaleceniami wypisanymi na ulotce podarowanej mi przez naszego pediatrę próbowałam rozszerzać dietę w piątym miesiącu życia) patrzył nieufnie na łyżeczkę, która zbliżała się wraz z marchewkową papką do jego malutkiej, niemowlęcej buzi. Pamiętam, że zjadł parę łyżeczek tej marchewki. I że przez następne parę dni jadł po kilka łyżek pomarańczowej paćki. Pamiętam też, że po tych marchewkowych eksperymentach miał gigantyczne problemy z brzuszkiem. I że jego wzdęty brzuszek, totalne zatwardzenie plus masakryczne gazy wykończyły mnie nerwowo do tego stopnia, że postanowiłam wrócić do rozmyślań o pokarmach stałych dopiero po miesiącu od tamtych prób. Witkowy brzuszek był mi bez wątpienia wdzięczny, bo układ pokarmowy mojego dziecka wtedy nie był jeszcze w ogóle gotowy na przyjmowanie czegokolwiek poza mlekiem. Wituś zajadał się więc mm, a ja spokojnie czekałam na dogodny moment, by na nowo podjąć zaniechane próby. Jakoś w szóstym miesiącu znów zaczęłam podawać mu marchewkę, którą tym razem jadł bez żadnych przykrych konsekwencji. Próbował też trochę innych papek, m.in. z brokuła, kalafiora i groszku, ale ten ostatni wybitnie mu nie smakował. Do podawania pełnych posiłków zastępujących jedno mleczne karmienie przeszliśmy dopiero w siódmym miesiącu, kiedy Wituś jadł o wiele chętniej i bez większych problemów ze strony brzuszka. Kiedy Witek zasmakował już w warzywnych aromatach postanowiłam zaproponować mu owoce. Po raz kolejny pobiegłam więc do marketu, z którego wróciłam z kilkoma słoiczkami bananowej i jabłkowej mielonki. Owoce zasmakowały mu od razu, szybko więc zaczął zjadać całe deserki. I tak powoli wprowadzaliśmy sobie całą resztę rozmaitości: kaszki ryżowe i kukurydziane oraz kleiki. Kupowałam te słoiki tłumacząc sobie, że tak jest bezpieczniej. Owoce i warzywa sprzedawane w sklepach są przecież pryskane, nie wiadomo właściwie skąd sprowadzane, na eko zakupy niespecjalnie mnie stać, blablabla… – tego typu wątpliwości pojawiały się w mojej głowie. Jakoś o tym, że w słoikowych obiadkach niewiele jest wartości odżywczych, bo większość obiadków przygotowywana jest z mrożonek już nie pomyślałam. I że jeśli stoi toto na półce w sklepie dajmy na to cztery lata, to na pewno nie ma tylu witamin, co zwykły, świeży kalafior sprzedawany na bazarku. I że skoro właściwie wszystkie te słoikowe dania smakują praktycznie tak samo, to doprawy dziwny gust kulinarny wyrabiam memu biednemu dziecięciu. No właśnie. Skoro już o smakach mowa, to między innymi tu zaczynają się nasze problemy.


Nie jest tak, że nie próbowaliśmy przestawiać Witka na normalne ludzkie jedzenie. Próbowaliśmy. Proponowaliśmy mu domowe zupki, gotowane warzywa, pokrojone w plasterki owoce. Co z tego, że podsuwaliśmy mu to wszystko, skoro dla niego to nie było w ogóle jedzenie. Bywało, że zjadał od nas z talerza różyczkę miękkiego brokułu albo kawałeczek marchewki. Brał też do rączki makaron i potrafił dosyć długo go memlać. Wszystkie te próby sprowadzały się jednak jedynie do zabawy, bo branie wszystkiego do ust i tak już od dawna było na stałe wpisane do Witkowego repertuaru odruchów natrętnych. Kawałek banana był dla niego tożsamy z przyklejonym do podeszwy buta śmieciem czy okruszkami spod stołu. W dodatku naturalne, wyraziste smaki warzyw, nieszczególnie były przez niego akceptowane. Co raz częściej pluł zwyczajnym jedzeniem, za to trząsł się z ekscytacji widząc mały słoiczek z etykietką z misiem. Dosyć długo zastanawiałam się co z tą lawiną porażek począć. Kupować dalej słoiki? Zacząć gotować i podawać zmiksowane zupki? Dawać mu do rączki warzywa i owoce? Postanowiliśmy spróbować z tym ostatnim. O ile z chrupkami i biszkoptami Witek radził sobie doskonale, tak z kawałkiem banana już nie bardzo. Nie mógł załapać o co chodzi z żuciem pokarmów, co nie dziwi jeśli uświadomić sobie, że przecież znał tylko słoikowe papki. Kilka razy zakrztusił się nie na żarty i o mały włos nie przypłaciłam tego zawałem. Na jakiś czas zrezygnowałam więc z podawania czegokolwiek poza słoiczkami i tak niestety błędne koło się zamykało. Do walki o zmianę upodobań Witusia zmotywowały mnie jego późniejsze kłopoty z trawieniem. Ponieważ niewiele gryzł, jego wypróżnienia przypominały kupki noworodka, a to u starszego niemowlęcia nie jest zbyt zdrowy objaw. Apetyt zawsze mu dopisywał, nie muszę więc wspominać ile pieluch zużywać musieliśmy na dobę. Naprawdę niepokoiły mnie zarówno nieumiejętność żucia jak i mało ciekawe kupki i gdybym tylko mogła cofnąć się w czasie nigdy przenigdy nie wzięłabym do ręki słoików dla niemowląt. Po tym wszystkim przedyskutowaliśmy sprawę z P. i postanowiliśmy że wszelkie słoiki idą natychmiast w odstawkę, a Witek czy chce czy nie, musi nauczyć się zdrowo i normalnie jeść (a przede wszystkim żuć!). Skoro my staramy się jeść zdrowo i sezonowo, a nasza lodówka zazwyczaj pełna jest zieleniny, to dlaczego nasze dziecko ma odżywiać się inaczej niż my? Moje myśli od tamtej pory nakierowane są na BLW, o którym czytałam jeszcze będąc w ciąży. Temu, jak wyglądały nasze początki z BLW, czym jest ta metoda, jakie są jej zalety (a ma ich mnóstwo!) i co oznacza skrót, poświęcony będzie kolejny post.

wtorek, 15 lipca 2014

381 dni

Za sześć godzin minie trzynaście miesięcy odkąd Witek jest na świecie. W sobotę świętowaliśmy zaległy Witusiowy roczek, był więc tort, pierwsza świeczka na torcie, pierwsze wyśpiewane sto lat, pierwsze pamiątkowe rodzinne zdjęcia, masa dobrych chwil do zachowania w albumie wspomnień. Minął nasz pierwszy wspólny rok. Minęło nasze pierwsze wspólne trzynaście miesięcy. 381 dni. Ile to dziennych i nocnych karmień, ile codziennych rytuałów, ile zmian pieluch, przebierania, czesania coraz dłuższych włosków, przytulania, całowania małych stóp, noszenia, chustowania, wspólnego spania, wieczornych kąpieli przygotowujących do snu i tych porannych, wspólnych, z pianą, zabawkami i śmiechem? Tyle przez ten czas się wydarzyło. Jego pierwsze "mama" powiedziane z uśmiechem. Jego pierwsze kroki  stawiane by wpaść w moje ramiona. Nasze nieprzespane noce spędzone na utulaniu w płaczu. Nasze leniwe poranki i długie wieczory. Nasze wspólne spacery i wycieczki do ulubionej kawiarni. Moje chwile kryzysu i łzy bezradności. Moje wyrzuty sumienia i poczucie winy. Moje uczucie szczęścia, gdy tylko myślę o nim. Moja radość, gdy po zajęciach mogę biec do domu. Moja pewność, że w domu zawsze ktoś na mnie czeka. Jego ufne spojrzenia i zaślinione całusy. Jego gorsze chwile i mój brak cierpliwości. Jego śmiech, który dźwięczy mi w głowie. Jego twarz, w której mogę się przeglądać. Jego pierwszy samodzielny obiadek i ogromny bałagan. Jego pierwsza choroba i moja panika. Jego łzy krokodyle i moje "przepraszam". Moje ciągłe niewyspanie i zmiana planów na życie. Moja pewność, że ta zmiana jest zmianą na lepsze. Moje dziecko, które jest dla mnie wszystkim. Moje dziecko, które czyni mnie matką.

 * * *
Miłość rodzica do dziecka to szalona miłość. Miłość rodzica do dziecka to potwornie trudna miłość. Miłość rodzica do dziecka to potężna miłość. Ile czasu minęło nim zdążyłam się jej nauczyć? To nie było uczucie, które przyszło do mnie od razu. Nie zalała mnie jego fala, gdy po raz pierwszy się spotkaliśmy. Nie przepełniało mnie ono w pierwszych dniach po porodzie. Nie zakochałam się w moim dziecku od pierwszego wejrzenia. Ale z każdym dniem, tygodniem i miesiącem kochałam tę nieporadną istotę odrobinę bardziej. Z każdym dniem poznawałam ją lepiej i wciąż na nowo. I w tym poznaniu, w tym wzajemnym docieraniu się, rodziło się uczucie. Rodziła się nasza więź, dziś już nierozerwalna. Kocham to moje dziecię bardziej niż własne życie. A ile jeszcze podobnych lat przed nami.

 * * *
Miałam robić doktorat, a zostałam matką. Miałam jeździć na erasmusy, a chodzę na spacery do parku. Miałam tyle planów, a życie i tak napisało swój scenariusz. O ile bardziej podoba mi się ten obecny.

* * *
Witek nauczył mnie dystansu do wielu codziennych spraw, nauczył mnie zajmowania się tym, co naprawdę ważne. Pokazał mi, że wiele rzeczy jest możliwych przy odrobinie chęci i samozaparcia. Przez ostatni rok zajmowałam się głównie domem i wychowywaniem Tusia, a jednak w międzyczasie udało mi się skończyć studia, udało mi się też znaleźć fajną zdalną pracę, nauczyć się nowych rzeczy i zdecydować co dalej. Za trzy miesiące skończy mi się macierzyński. A ja wyśnię wreszcie swój sen o Warszawie, którego nie wyśniłam cztery lata temu. Nie wiem czy życie może bardziej jeszcze zaskoczyć.

 * * *
Witek nauczył się wielu rzeczy. Najpierw podnoszenia główki, potem obracania z brzuszka na plecy, jeszcze później siadania, stania, raczkowania, chodzenia... Nauczył się jeść łyżeczką i pić z kubeczka. Nauczył się tańczyć i budować z klocków. Na spacerze chce wędrować sam w wybraną przez siebie stronę. W ogóle coraz więcej chce. I może też coraz więcej. Uczymy się od siebie nawzajem, nieprzerwanie, wciąż nowych rzeczy. Ja uczę się od niego, jak widzieć więcej i lepiej. On ode mnie uczy się świata. I tak codziennie, od 381 dni.