piątek, 28 lutego 2014

Matczyna intuicja

Mówi się, że w czasie porodu rodzi się nie tylko dziecko, ale także matka. Gdzieś wewnątrz nas następuje wtedy przemiana, rodzimy się raz jeszcze i na nowo, wchodzimy w inną, nieznaną dotąd rolę. Czy stajemy się innymi osobami? Tego nie wiem. Macierzyństwo na pewno większość z nas zmienia na lepsze, dodaje sił, uszczęśliwia. To raczej jest tak, że stajemy się nie - kimś innym, ale kimś pełniejszym. Zapytacie, co to oznacza dla mnie? Powiem Wam, że odkąd zostałam matką, jest we mnie coś, czego do tej pory nie mogę pojąć i zrozumieć, ale co w znacznym stopniu ułatwia życie mnie i mojemu dziecku. Coś, co sprawia, że będąc w ciemności mogę widzieć i nie znając drogi dojść do celu. Brzmi enigmatycznie? Uwierzcie mi, to takie jest. O czym mówię? O matczynej intuicji.


Zdarza mi się zostawić śpiącego Berbecia gdzieś na naszym dużym łóżku, przykrytego kocykiem, z ulubioną zabawką przy policzku. Przejść po cichutku do drugiego pokoju, usiąść przy komputerze, czy sięgnąć po książkę. Często jest tak, że zajęta swoimi sprawami, zupełnie zapominam o śpiącym niedaleko mnie maluchu. Zawsze, ale to zawsze jest tak, że kiedy tylko Berbeć się budzi i cichcem przemieszcza się na skraj łóżka, po czym balansuje na jego krawędzi, w planach mając bliskie spotkanie z podłogą - ja, niczego się nawet nie spodziewając, instynktownie zaglądam do drugiego pokoju przez uchylone drzwi. Zawsze udaje mi się wtedy dobiec do mojego malucha, pokrzyżować mu plany i mocno przytulić. Nie wiem, jak to się dzieje, ale potrafię w jakiś tajemniczy sposób wyczuć, że Witek coś kombinuje. I już dziś jestem pewna, że w przyszłości, ten mój szósty zmysł wcale mojemu synowi nie będzie życia ułatwiał. Póki jest bobasem i nie ma przed matką nic do ukrycia - zdolności te zdecydowanie usprawniają naszą współpracę. Będzie gorzej, gdy mój bobas zamieni się w nastolatka i pewne rzeczy zechce zachowywać tylko dla siebie. Gorzej dla niego, rzecz jasna, nie dla mnie. Dziś Berbeć nie zdaje sobie sprawy z tego, że ja wiem doskonale, kiedy moje maleństwo siusia. Wiem też, kiedy w pampersie czeka na mnie większa niespodzianka. Dla Tuśka oznacza to zero prywatności (bo wyobraźcie sobie: albo zdradza go jego mina, albo ja po prostu o tych rzeczach wiem, a to przecież tak intymne momenty) - dla mnie oznacza to lepszą pielęgnację jego skóry. Na pupie. Którą też, swoją drogą, doskonale znam. Jak to jest, że wiem, kiedy Witek wcina papier, choć on tak skrzętnie się z tym ukrywa? Jak to jest, że czuję jego gorszy humor? Że potrafię zgadnąć, co mi chce powiedzieć? Że wyczuwam jego chęć bycia tylko z tatą? Że poznałabym jego zapach wśród tysiąca innych?

Może tu wcale nie chodzi o żaden szósty zmysł, może ja po prostu znam dobrze swoje dziecko. Może ta intuicja to nie jest nic dziwnego, każda z nas ją przecież ma. Może tu w ogóle nie ma się nad czym zastanawiać. Może. Dla mnie to są rzeczy niezwykłe. Pewność w rękach trzymających to maleńkie ciałko. Pewność, że to płacze właśnie on, choć na sali pełno dzieci innych kobiet. Wszystkie nasze rozmowy bez użycia słów. Wszystkie nasze spojrzenia niosące treść. Wszystkie te chwile, w którym wiem, że wiem.   
Przecież to jest magia. Powiedzcie mi, że nie.



czwartek, 27 lutego 2014

Liebster Blog Award

Spotkało nas ostatnio miłe wyróżnienie - nasz blog został nominowany do Liebster Blog Award, w dodatku podwójnie! Nominację przyznała nam autorka bloga http://achtamama.blogspot.it oraz blogująca mama z http://blizejmamy.blogspot.com. Drogie mamy, bardzo serdecznie Wam dziękujemy! Znalezienie się na Waszych listach to dla nas ogromna radość :)

Zgodnie z zasadami, teraz kolej na nasze nominacje. Oto blogi, które czytamy, lubimy, i które według nas zasługują na nagrodę:

1. http://mamabajtla.blogspot.com/
2. www.naszturkucpodjadek.pl
3. http://matka-po-raz-pierwszy.blogspot.com/
4. http://ja-pasjomatka.blogspot.com/
5. http://matkawielofunkcyjna.blogspot.com/
6. http://www.nieidealnamatka.pl/
7. http://mojelatatrzydzieste.blogspot.com/
8. http://majerankowo.pl/
9. panienkagaja.blogspot.it
10. http://matka-patrzy-matka-pisze.blogspot.com/
11. http://podwojnie-szczesliwa.blogspot.com/

 A oto pytania, które chcemy im zadać:

1. Blogowanie to Twój sposób na...?
2. Macierzyństwo to dla Ciebie...?
3. Ulubione danie?
4. Gdy o niczym nie myślisz, myślisz o...?
5. Najpiękniejsze wspomnienie?
6. Za co lubisz siebie?
7. Jakie słowa najczęściej powtarzasz swojemu dziecku?
8. Twój największy atut?
9. Co daje Ci najwięcej radości?
10. Co dziecko zmieniło w Twoim życiu?
11. Kiedy patrzysz w lustro, widzisz...?

Teraz czas na nasze odpowiedzi :)

Odpowiedzi na pytania zadane przez http://achtamama.blogspot.it:

1. Co blogowanie zmieniło w twoim życiu?
Dzięki blogowaniu poznałam wiele wspaniałych mam; mam poczucie że robię coś wartościowego. 
2. O czym najchętniej piszesz?
O sobie, o Witku, o tym co mnie boli i wkurza, ale też o tym, co mnie cieszy. Czytam i komentuję, trochę się chwalę, trochę radzę, trochę żalę.
3. O czym najchętniej czytasz?
Lubię kontrowersyjne tematy ;)
4. Bez czego nie mogłabyś się obejść?
Bez wsparcia, które daje mi mój mąż; oczywiście bez Witka.
5. Trzy słowa, które charakteryzują ciebie jako mamę.
Nadopiekuńcza, przewrażliwiona, troskliwa.
6. Co chciałabyś usłyszeć od Twojego dziecka w dniu jego 18 urodzin?
Trudne pytanie. Chyba "Jestem szczęśliwy".
7. Jaki masz sposób na doła?
Duża ilość czekolady, dobra książka lub artykuł, aromatyczna herbata.
8. Co motywuje cię do działania?
Mój syn sprawia, że chcę robić więcej i lepiej.
9. Z czego jesteś dumna?
Z mojego męża, który jest wspaniałym ojcem.
10. Wydarzenie, o którym nigdy nie zapomnisz.
Dzień, w którym narodził się Witek.
11. Czego sobie życzysz (szczerze, bez fałszywej skromności)?
Pracy, która będzie moją pasją, wspaniałej i dużej rodziny.


Odpowiedzi na pytania zadane przez http://blizejmamy.blogspot.com

1. Gdzie najchętniej odpoczywasz?
W domu, z rodziną.
2. Ulubiony smak z dzieciństwa?
Kolgel-mogel, smak cukru wcinanego prosto z cukiernicy.
3. Jestem dumna, gdy myślę o...
Już mówiłam, o moim mężu - wspaniałym ojcu dla Witka.
4. Ulubiona bajka?
Wyspa niedźwiedzi, Król Lew.
5. Gdybym była prezydentem Polski to...
O matko, nie chcę być prezydentem Polski!
6. Jaki masz sposób na zły nastrój?
Największy słoik nutelli.
7. Film, który możesz oglądać w nieskończoność?
Życie Adeli (ten film trwa w nieskończoność), Wyjście przez sklep z pamiątkami.
8. Jaką pogodę lubisz najbardziej?
Wiosenną, dwadzieścia pięć stopni, lekki wiaterek, dużo słońca.
9. Do jakiej epoki chciałabyś się przenieść?
Do międzywojnia.
10. Wymarzona podróż?
Dookoła świata.
11. Ulubiony zapach?
 Lubię wszystko, co bezzapachowe.

Kochane Mamy, na moje pytania możecie odpowiadać u siebie na blogu albo u mnie w komentarzach.

"Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował".

sobota, 22 lutego 2014

Mamo, mów mi, że mnie kochasz

Tyle ostatnio listów, artykułów, tekstów o tym, że niektórym z nas zabrakło w dzieciństwie najważniejszych rzeczy. Najważniejszych, choć tak prostych przecież: gestów, słów, spojrzeń. Czytam te listy, te opowieści i rozumiem wszystko, co w nich jest, całą tę gorycz wylaną na papier. To są opowieści dorosłych już kobiet, które nie umieją zapomnieć, nie umieją się pogodzić z tym, że w dzieciństwie nigdy nie usłyszały słowa "kocham", nigdy nie były przytulane, ich matki nigdy nie były z nich dumne. Jak to jest nie powiedzieć nigdy własnemu dziecku, że jest najważniejsze na świecie? Jak to jest nie mówić swojej córce, że jest piękna, wartościowa i kochana? Nie przytulać jej tak po prostu, bez powodu. Jak to jest powtarzać dziecku, że niczego nie potrafi, że nie umie, że się nie nadaje, że "zostaw to, i tak źle zrobisz". Nie rozmawiać z nim, nie wspierać go, nie ufać mu, nie interesować się tym, co robi, czego chce w życiu i co kocha.

Jak można nie widzieć, nie dostrzegać, że w efekcie takich działań w dorosłe życie wchodzi nie: pewny siebie, znający swoją wartość, otwarty na świat i innych ludzi człowiek, ale: niewiele warty w swoich oczach i nieradzący sobie z rzeczywistością kłębek kompleksów, uosobienie nerwicy. 

Nie wiem, jak to jest mówić te wszystkie przykre rzeczy, nie wiem też, jak to jest nie mówić tych, które mówić się powinno. Wiem za to, jak to jest nie usłyszeć nigdy tego, co zawsze chciało się usłyszeć, i ile kosztuje branie do siebie tych wszystkich gorzkich, nieprzemyślanych słów. Wiecznego wyrzutu, wiecznej krytyki i pretensji.

Mamy, mówcie swoim dzieciom, że je kochacie. Że są dla Was ważne. Mówcie im to każdego dnia. Przytulajcie je, całujcie, okazujcie czułość. Wspierajcie je w każdej ich decyzji, angażujcie się w ich życie, w to, co robią i co kochają robić. Niech Wam wyrosną wspaniali mężczyźni i kobiety, bez tych wszystkich absurdalnych strachów, lęków, zahamowań. I bez poczucia, że zawsze byli, są i będą niekochani, niechciani, nie tacy, jak powinni być.

Ja Witkowi nigdy nie powiem, że dzień jego narodzin był najgorszym dniem w moim życiu. Nie powiem, że ten poród, to był jedynie ból i największe cierpienie. Że chciałam tylko, żeby skończyła się ta męka. Nie, ja mu powiem, że ten dzień był najpiękniejszym dniem. Wymarzonym, niezapomnianym, cudownym. I że liczyło się tylko to, że on się rodzi. I że nic wspanialszego nie mogło mnie nigdy spotkać.
Ja mojemu synowi nigdy nie powiem, że skoro nie poszło mu w konkursie albo na sprawdzianie, to widocznie nie umie, nie potrafi. Ja mu powiem, że porażki się zdarzają, ale na szczęście nie są miernikiem umiejętności i wiedzy. Powiem, że to, że się nie udało niewiele tak naprawdę znaczy.
Będę do znudzenia mu powtarzać, że go kocham. Będę go przytulać i całować na dobranoc. Będę słuchać tego, co mi ma do powiedzenia. I rozmawiać, i tłumaczyć, i rozumieć. Pocieszać, kiedy coś mu się nie uda. Dzielić radość, kiedy przyjdzie czas sukcesu. Robić wszystko, żeby poznać moje dziecko. Moje najpiękniejsze, najwspanialsze dziecko.


piątek, 14 lutego 2014

Zachciało się dziecka studentce - czyli mama na uczelni

Jeżeli jeszcze nie czytaliście listu pewnej młodej matki, która w ciążę zaszła na studiach i postanowiła podzielić się z Wysokimi Obcasami swoim doświadczeniem w byciu mamą na uczelni oraz napisać o tym, z jakimi reakcjami ze strony wykładowców spotkała się na swoim wydziale - koniecznie go przeczytajcie. Polecam też lekturę komentarzy pod udostępnieniem listu na stronie WO na facebooku. Ciekawią mnie one chyba bardziej niż sam list. Link do artykułu TU, Link do strony na fb TU


Kiedy byłam w ciąży, w różnych miejscach spotykałam się z różnymi reakcjami na mój widok: z tymi bardziej przyjaznymi i z tymi nieco mniej. Z reguły jednak moja obecność nie budziła wśród ludzi sensacji - ciężarna kobieta to w końcu nic nadzwyczajnego. Owszem, zdarzyło się nieraz, że w ostatnich miesiącach ciąży nadmierne zainteresowanie budził mój pokaźnych rozmiarów brzuch: "To pewnie bliźnięta?" - pytały co bardziej dociekliwe jednostki. Ze stoickim spokojem i uśmiechem na twarzy odpowiadałam: "Widzi pani, lepiej nawet: trojaczki, a to dopiero czwarty miesiąc...". Ci, których cechowała większa delikatność i odrobina wyczucia przeważnie nie komentowali ani mojego wyglądu, ani faktu, że jestem w ciąży. Niestety, sprawa miała się zupełnie inaczej, gdy okrągły brzuch przekraczał mury uczelni. I nie mam tu wcale na myśli reakcji ze strony pracowników wydziału.

Kobieta? W ciąży? Niewiarygodne!

 Jak niektórzy wiedzą, jestem studentką Wydziału Polonistyki UJ, obecnie na trzecim roku. Widać, miałam dużo większe szczęście, niż autorka listu, gdyż ani wykładowcy, ani prowadzący ćwiczenia, ani panie pracujące w sekretariacie, ani nawet dziekanat z prodziekanem ds. studenckich na czele nie dziwili się widząc mnie - studentkę w ciąży i z obrączką na palcu. Tego samego nie mogę jednak powiedzieć o innych studentach, zarówno o moich znajomych z roku, jak i o studentach innych specjalności. Ci w znakomitej większości uważali, że albo spadłam z księżyca, albo tak naprawdę nie istnieję - jestem tylko chodzącą projekcją ich największych lęków i najmroczniejszych sennych koszmarów. Jeżeli ktoś patrzył na mnie jak na UFO, to właśnie oni - dwudziestoparoletni, ponoć inteligentni, oczytani ludzie. Wieść o podejrzanie okrągłym brzuchu, noszonym przeze mnie pod luźnymi tunikami i swetrami rozeszła się dość szybko, ale nie zdziwiło mnie to - w końcu mój wydział to najlepszy serwis plotkarski na świecie. Moi koledzy głowiąc się i głowiąc nad tą niesamowitą zagadką, nie śpiąc po nocach i naradzając się nieustannie po każdym wykładzie wykazali ogromne zaangażowanie w sprawę rosnącego brzucha i godne podziwu zainteresowanie moim prywatnym życiem. W końcu jednak udało im się postawić diagnozę! Komisja ds. badań nad łóżkowymi perypetiami studentów zgodnie orzekła: wpadka! No tak, przecież to nie może budzić wątpliwości: dwudziestojednoletnia kobieta, studentka, nie dość, że świeżo po ślubie (!), to jeszcze w ciąży! To przecież sensacja, gdzie reporterzy, gdzie dziennikarze, gdzie paparazzi?! To, że mój wydział jest jaki jest, wiedziałam od zawsze. Teraz wiem, że podobni ludzie są dosłownie wszędzie - na każdym wydziale, na każdej uczelni, w całym tym, zadziwiającym mnie coraz bardziej, kraju.

"Było nóg nie rozkładać"

 Wysokie Obcasy pytają młodych rodziców na facebooku o to, czy otrzymali wsparcie uczelni i wykładowców oraz o to, co powinno się zmienić, by ułatwić życie rodzicom-studentom. Na pytanie odpowiada cała masa osób - w większości takich, którzy koło młodych rodziców nawet stali, a co dopiero - sami nimi byli. Ci jednak, jak zwykle, mają najwięcej do powiedzenia. "Ciąża to nie choroba", "Jeżeli ktoś decyduje się na tak wczesne macierzyństwo, to chyba wie, co robi", "A to one nie wiedzą, że od współżycia biorą się dzieci?", "Studia nie są obowiązkowe", "Może jeszcze na wykłady z dziećmi przyjdą?!", "Z jakiej racji uczelnia ma im coś ułatwiać?", "Zasłaniają tym własne lenistwo" - w życiu nie czytałam bardziej bezczelnych i aroganckich wypowiedzi na podobny temat. Zarzuca się nam chęć otrzymania specjalnych "przywilejów", dodatkowych ulg, wymuszanie pobłażliwości ze strony prowadzących, wykorzystywanie faktu bycia w ciąży, czy posiadania dzieci po to, by wzbudzić litość w egzaminatorze. Szanowni Państwo, którzy tak sprawnie żonglujecie tymi bredniami - polecam Wam zorientować się, na jakim świecie żyjecie. Słabo mi się robi, kiedy czytam wypowiedzi w stylu: "Studia nie są dla każdego: albo nauka, albo dzieci". Niby dlaczego kobieta studiująca miałaby nie mieć dzieci? Niby dlaczego studiujące matki mają nie domagać się przestrzegania przysługujących im podstawowych praw? W każdym miejscu pracy, w każdej instytucji publicznej, w każdym sklepie i środku komunikacji miejskiej, kobieta ciężarna oraz matka z dzieckiem ma specjalne prawa przysługujące każdej matce i ciężarnej. Dlaczego uniwersytet miałby być z tego zwolniony? Od kiedy studenci to jakaś inna kategoria ludzi? Ludzi niemających rodzin, dzieci, niechorujących, uczących się jedynie od rana do nocy i przy okazji pijących co drugi dzień? Ja naprawdę nie wiem, co takiego zadziwiającego jest w tym, że kobieta w wieku rozrodczym, młoda i zdrowa, biologicznie będąca w idealnym wieku na rodzenie dzieci - decyduje się na dziecko. Nie wiem, może mamy przepraszać za to, że mamy macice i organizm przystosowany do płodzenia i rodzenia dzieci? Dla normalnego człowieka, to, że kobieta zachodzi w ciążę jest tak naturalne, jak to, że słońce świeci a trawa jest zielona. Widać, nie do każdego jednak przemawiają elementarne zasady biologii.  Mówicie mi, że macierzyństwo na studiach to wczesne macierzyństwo? Powiedzcie mi proszę, kiedy jest czas na to "właściwe macierzyństwo". Po 40? A może po 50? Najlepiej chyba na emeryturze, bo wtedy już nic nie przeszkadza kobiecie w wychowywaniu potomka: żadne studia, żaden drugi, czwarty, nawet dziesiąty kierunek, żadna praca i kariera. Ciąża owszem, nie jest chorobą, ale jest wyjątkowym stanem. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że ciąże czasem bywają zagrożone. Czasem powikłane. Czasem są ciążami wysokiego ryzyka. Prawdopodobnie nie przypuszczacie, że ciężarna kobieta nie jest w stanie siedzieć na zajęciach od ósmej rano do ósmej wieczór, bez żadnej przerwy na obiad. Niekiedy nie potrafi też wysiedzieć paru godzin czekając w kolejce na egzamin. Nie wiem, czy wiecie, że porównanie sytuacji kobiety w ciąży bądź matki do sytuacji studenta pracującego albo niewidomego ma mniej więcej tyle samo sensu, co porównanie kota do lodówki? To się nijak ma do siebie, bo matki mają zupełnie inne problemy niż ludzie w pozostałych przypadkach. Matkom czasem chorują dzieci. Matki czasem karmią dzieci piersią. Ciężarne czasem źle się czują. I czasem od tego, czy odpoczną, czy nie, zależy zdrowie i życie ich nienarodzonych dzieci. To, czego matki oczekują od uczelni, to nie są żadne "przywileje", to jest wyrównanie szans. Wierzcie mi, wcale nie jest nam łatwiej niż bezdzietnym studentom. Nawet z tymi wszystkimi, jak to nazywacie, "ulgami". Na komentarz o tym, że studia nie są obowiązkowe, mogę odpowiedzieć jedynie podobną durnotą, mianowicie taką, że praca też nie jest obowiązkowa. Ba! nawet życie nie jest obowiązkowe. Jeśli więc jakaś ciężarówa postanawia skorzystać np. z przysługującego jej prawa do krótszego czasu pracy, należy ją z tej pracy zwolnić. A wszystkich, którzy z jakichś powodów mają utrudnione życie należy zabić. Taka jest Wasza logika, drodzy Państwo. Według Was na uczelni nie ma miejsca dla młodych matek? Powiem Wam, dla kogo nie powinno być miejsca na uczelni: dla tych wszystkich idiotów, którzy w życiu nie powinni byli zdać matury, a co dopiero dostać się na studia, a którzy w znakomitej większości kończą je z dyplomem magistra. Dla tych, którzy ze strachu przed wymagającym egzaminatorem kombinują jak się da, byleby tylko przepisać się do innego profesora i jakoś zdać sesję. Dla tych, którzy zamiast porządnych prac oddają pisaninę analfabety wystękaną dzień przed terminem oddania pracy. Dla nich, a nie dla normalnych studentów, którzy oprócz tego, że są studentami, mają też normalne życie zwykłego człowieka - rozmnażającego się, zakładającego rodzinę. Przestańcie traktować nas, jak kompletnych półgłówków, mówiąc, że od współżycia biorą się dzieci. Na studiach nie ma bezmózgich nastolatków, są za to dorośli ludzie. I zanim palniecie kolejny idiotyzm, zastanówcie się, czy przypadkiem dziecko ciężarnej studentki nie było planowane. Bo, uwierzcie mi, takich dzieci jest dużo. Dlaczego uczelnia miałaby coś nam ułatwiać? Raczej nas wspierać, nie ułatwiać. I wykazywać odrobinę zrozumienia i dobrej woli. A to dlatego, że ludzie w tym wieku zakładają rodziny i normalny człowiek bierze coś takiego pod uwagę. Może dla Was tak nie jest, ale dla mnie to, że mając dwadzieścia jeden lat zaszłam w ciążę i wyszłam za mąż jest tak naturalne, jak to, że dziś rano wstałam i poszłam się wysikać, a chwilę potem zjadłam śniadanie.


Jest co zmieniać

Na szczęście władze mojego wydziału przestrzegają regulaminu i umożliwiają studentkom korzystanie z przysługujących im praw. Ja z nich skorzystałam i nie czuję się z tego powodu ani gorsza, ani winna. Zgodnie z regulaminem przyznano mi indywidualny tok nauczania, który i tak zresztą już miałam, ale ze względu na osiągnięcia naukowe, nie na ciążę; prowadzący brali pod uwagę zwolnienia lekarskie, a opuszczone zajęcia pozwalali zaliczać w dogodnym dla mnie terminie. Po porodzie wzięłam roczny urlop z tytułu urodzenia dziecka, urlop wsteczny (na pół roku), który przysługuje m.in. matkom. Poinformowano mnie również o możliwości skorzystania z zapomogi z tytułu urodzenia dziecka. Dziekan wydziału pomógł mi załatwić wszelkie formalności związane z ubieganiem się o urlop, wykazał ogromne zrozumienie, służył radą i dobrym słowem. W ciąży tak samo korzystałam z uprzejmości prowadzących - m. in. egzaminowano mnie poza kolejnością. Swoją bardzo dobrą sytuację zawdzięczam jednak jedynie wspaniałym ludziom pracującym w mojej jednostce. Wiem, że inni nie mają takiego szczęścia. Zresztą, cały uniwersytet nie jest przyjazny studiującym mamom. Brakuje przewijaków, choć są potrzebne. Brakuje żłobków, przedszkoli. O ile jest się kobietą w ciąży, można jeszcze zostać potraktowaną inaczej. Ale ojcowie mogą zapomnieć o zrozumieniu. Mój mąż miał problemy z egzaminatorem, który na wieść o tym, że wczoraj rodziłam, stwierdził, że termin egzaminu już dawno był ustalony. No tak, cholera, przecież znaliśmy termin, mogłam rodzić w innym dniu! Tak samo stojący z Witkiem na rękach w kolejce do sekretariatu mój mąż, dowiedział się, że nie ma prawa wejść poza kolejnością, by zostawić jeden papier. Dowiedział się o tym od swoich kolegów z wydziału. Choroba dziecka? Poród? A kogo to obchodzi? No tak, w dzisiejszych czasach ludzie przecież nie chorują i nie mają dzieci.
Trzeba zmienić tę przykrą sytuację, bo czy inni chcą, czy nie, ludzie będą rodzić dzieci i nawet robią to już teraz. Mam nadzieję, że uda nam się coś zdziałać w tym kierunku i że zmieni się kiedyś myślenie młodych ludzi. Tych, którzy dzisiaj potrafią powiedzieć mi, że z racji tego, że jestem studentką (pal sześć, że zdolną, ze stypendiami, nieważne!) nie mam prawa być matką. I odwrotnie. To tak, jakbym nie miała prawa jeść albo chodzić na dwóch nogach. Jak dla mnie absurd.

wtorek, 11 lutego 2014

Nie samym dzieckiem żyje matka - czyli być rodzicem i nie zgubić siebie

Pluszowe króliki

Siedzę sobie któregoś wieczoru przy biurku, piję smaczną owocową herbatę i czytam lutowy numer Twojego Stylu. W gazecie jak zwykle dużo dobrych artykułów, felietonów, świetnych zdjęć. Moją uwagę szczególnie przykuwa jeden tekst - o parach żyjących, mówiąc krótko, bez seksu. A zwłaszcza ten jeden obrazek: Ona - ładna, atrakcyjna i szczupła kobieta o oryginalnej urodzie. On - przystojny, opiekuńczy facet. Ono - ich dziecko, dziewczynka w wieku przedszkolnym. I jej pluszowy królik. Wszyscy czworo śpią w małżeńskim łóżku rodziców dziewczynki. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że dla kobiety z artykułu ważniejszy od męża stał się ten pluszowy królik. A dokładniej - jego obecność w łóżku. W samym jego środku. Po co jej ten królik? A no po to, by uszczęśliwić ich kilkuletnią córkę. Również ważniejszą od męża kobiety. Od ich wspólnego życia, od jego uczuć, potrzeby bliskości i miłości. O co chodzi? O to, że para opisana w tekście od dłuższego czasu nie okazuje sobie czułości, unika fizycznego kontaktu. Dlaczego? Dlatego, że kobieta jest tak zafiksowana na punkcie córki, że potrafi mówić i myśleć tylko o niej i o jej potrzebach. Tylko jej okazuje uczucia, tylko jej chce poświęcać swój czas. Wszystko, co robi, robi dla niej i z nią. To córka jest obiektem jej uczuć. A mąż? Mąż usiłuje jakoś dotrzeć do żony. Wyrzucić z łóżka pluszowego królika. Odnowić dawno zgubioną gdzieś więź. Także tę fizyczną. Jest wściekły, poirytowany i zazdrosny o własne dziecko.

Mogę sobie wyobrazić, co z takiej sytuacji mogłoby wyniknąć za lat kilkanaście, może dwadzieścia...Co zostanie tej kobiecie, jaka będzie jej codzienność, gdy dziecko, jej ukochana córka, po prostu dorośnie, wyfrunie z gniazda i pójdzie w świat, swoją drogą. A może nawet wcześniej, gdy ta - uniezależni się w jakiejś części od matki, puści jej spódnicę. Zostanie tęsknota za bliskością z dzieckiem i zupełnie zrujnowane małżeństwo. Jakaś przerażająca pustka.

Ja o sobie

Kończę czytać i zastanawiam się (choć cały artykuł zupełnie nie o tym mówi) jak to jest - czy rzeczywiście można oszaleć na punkcie własnego dziecka do tego stopnia, że wszystkie inne sfery życia przestają coś znaczyć? Czy naprawdę można zapomnieć o sobie, mężu/partnerze, rodzinie, bliskich osobach, o swoich pasjach, zajęciach, które dawniej cieszyły? I czy czasami mnie to nie grozi. Czy przypadkiem nie wpadam w jakimś stopniu w tę pułapkę. Staram się oczywiście, żeby tak nie było. Staram się pamiętać, że oprócz tego, że jestem matką, jestem też jednak żoną, córką i przyjaciółką. Literaturoznawcą. Pożeraczem książek. Miłośniczką dobrej kuchni. I o tym, że lubię być czasem sama. I że spotykać się z ludźmi też lubię. Różnymi ludźmi, nie tylko z innymi mamami. I że rozmawiać z nimi też potrafię - nie o dzieciach, nie o pieluchach, ciąży, porodzie, wózkowych spacerach. Chcę pamiętać, że mój mąż jest nie tylko "tatą", że dla mnie ma wiele imion, takich jak "kochanie", "skarb najdroższy". I że ja nie jestem tylko "mamusią", ale "skarbem" i "kochaniem" też. Jeśli przytulam, to nie tylko synka, nie tylko jemu daję buziaki, nie tylko z nim się śmieję. I choć kocham moje dziecko bardziej niż cokolwiek na tym świecie, to właśnie przez miłość do niego, kocham też innych, także siebie. Czasem jest trudno, nie zawsze wychodzi idealnie. Czasem tylu rzeczy nie chce mi się zrobić - bo wolę zajmować się synem. Czasem nawet spotkanie z przyjaciółmi nie cieszy mnie tak, jak dzień spędzony z małym. Ale wiem, że zdrowiej jest, jeśli ja na to spotkanie pójdę, jeśli inne obowiązki także będą dla mnie ważne, jeśli pozwolę mężowi zająć się synem, bo przecież on też potrafi i nakarmić, i przytulić, i pocieszyć. A Witkowi nic się nie stanie, jeśli ten jeden raz to nie ja przytulę, nie ja otrę łzy, uczeszę włoski, wybiorę ubranka. Za to stanie mu się, jeśli będzie obserwował kłótnie między rodzicami. Jeśli będzie widział, że nie troszczymy się o siebie nawzajem, nie kochamy, nie przytulamy, nie całujemy. Że ze sobą nie rozmawiamy. Jeśli jego mama nie będzie szczęśliwa, spokojna i zadbana. Jeśli on całkiem się ode mnie uzależni, a ja uzależnię się od niego. Jeśli nie będę umiała mu nic pokazać, niczego nauczyć, o niczym opowiedzieć, bo całym moim światem będzie tylko on.

Inni o mnie

Są sytuacje, kiedy robi mi się przykro. Na przykład wtedy, kiedy znajomi nie zapraszają mnie na spotkanie, bo wydaje im się, że i tak nie przyjdę - jestem przecież zajęta dzieckiem. Kiedy moi przyjaciele myślą, że zawsze jest tak, że trzeba się do mnie dostosować - co do miejsca spotkania, godziny, dnia. Kiedy nie jestem mile widziana na imprezie tylko dlatego, że jestem w ciąży - bo jakoś tak nie pasuję do klimatu wydarzenia. Kiedy inni ludzie myślą, że nie mam innego życia, niż to domowe, kiedy zakładają, że jedynym tematem, jaki potrafię poruszyć jest dziecko, że nie jestem już nikim poza matką, nie mam zainteresowań, pasji, marzeń i planów. Że na imię mi Kura Domowa. Wydaje mi się, że nie stałam się dysfunkcyjna społecznie, tylko dlatego, że w moim życiu już stale obecny będzie mój syn. Tak, macierzyństwo to jest teraz treść mojego życia, ale też nie jedyna jego sfera, we mnie naprawdę jest jeszcze dużo miejsca na inne rzeczy, inne sprawy. Nikt nie musi spoglądać na mnie z politowaniem, tylko dlatego, że wydaje mu się, że moje życie to jakieś pieluchowe piekło. Zwłaszcza, że to wszystko w istocie się jedynie WYDAJE, bo ze stanem faktycznym te wyobrażenia mają niewiele wspólnego. Trudno jest utrzymać jakąś samokontrolę, kiedy obsesję na punkcie własnego dziecka i różne inne paranoidalne stany wmawiają nam znajomi. Z jednej strony jest więc to, co sami myślimy i nad czym pracujemy, z drugiej - to, co myślą inni, te dziwne kostiumy w które nas ubierają. A z tym chyba trudniej jest walczyć. Tak paradoksalnie.

Mamy żyją w trochę innym świecie, niż kobiety bezdzietne. Mama student ma trochę inne życie, niż jej koleżanka studentka. Tak to już jest. Taki fakcik.Ale nie jest chyba tak, że ograniczanie się tylko do jednej roli wychodzi komuś na dobre. I że zamykanie kogoś w jednym schemacie jest dla tego kogoś miłe. Matka to też kobieta. Nie żadne ufo, nie domowy drób. Nie zgubić siebie w tym wszystkim - w cudzych wyobrażeniach i własnych wyborach - jest trudno. Jestem jednak pewna, że za ten trud jest nagroda, że po prostu warto.




czwartek, 6 lutego 2014

Zdobywam świat! - ósmy miesiąc

Obserwuję to moje dziecię każdego dnia. Spędzam z nim czas właściwie od świtu do świtu. Do zmian, które zachodzą w jego rozwoju z reguły przyzwyczajam się stopniowo - krok po kroku obserwuję Witkowe postępy w nauce coraz to nowych rzeczy i kibicując mu nieustannie, wyczekuję efektów bobasowych starań. Tak to wygląda zazwyczaj. Właśnie. Ostatnie dni są pod tym względem wyjątkowe. To jest tak szalony czas, że ledwo nadążam za czymkolwiek. Nie jestem nawet pewna, czy sam sprawca zamieszania nadąża. A zaczęło się od tego, że Berbeć pewnego dnia usiadł. Sam podciągnął się do siadania i z bananem na twarzy po prostu siedział. A ja pękałam z dumy i traciłam rozum z radości - jak to mama. Czekaliśmy z mężem na ten moment tyle czasu i nareszcie się doczekaliśmy! W końcu mogliśmy przesiąść się z gondoli do wózka spacerowego i karmić łyżeczką Berbecia siedzącego w krzesełku, a nie półleżącego w moich ramionach. Radość moja i męża nie miała granic, a i bobas wydawał się być całkiem zadowolony ze swojego sukcesu. Tusiek nową umiejętnością rozkoszował się jednak krótko. Bobasy, jak to bobasy - są niesamowicie żądne świata. Taki też jest nasz mały szkodnik; od momentu, w którym odkrył, że doskonale radzi sobie z własnym ciałkiem, postanowił zaskakiwać nas dalej i - nie poprzestawszy na samym siadaniu - zaczął stawać, pełzać, coś jakby raczkować, do tego szantażować nas i wyrażać głośno swoje zdanie na każdy temat. Od kilku dni nie mogę wyjść z podziwu i osłupienia - kiedy to ze słodkiego bobaska mój Berbeć stał się takim dzielnym i sprytnym urwisem? To są tak niesamowite rzeczy, że postanawiam się z Wami nimi podzielić :) Kochane mamuśki, oto raport podsumowujący ósmy miesiąc życia mojego dziecka:


 Muszę to mieć!

Witka fascynuje teraz prawie wszystko. Od wystającej nitki swetra do klamek od drzwi, gazet i słuchawek. Przedmiotem numer jeden jest dla niego telefon mojego męża - uwielbia go ślinić, gryźć i nim rzucać. Kiedy tylko zobaczy go gdzieś w zasięgu ręki, od razu po niego sięga. Kiedy P. mu go zabiera, Witek krzyczy, kopie i nie daje nam żyć - słowem, komunikuje nam w prosty sposób, co o tym myśli ;) Jeśli jakaś rzecz naprawdę mu się spodoba, może bawić się nią bardzo długo. Ogląda ją wtedy z każdej strony, wkłada do buzi, uderza nią o inne zabawki, potrząsa nią i rzuca. Zazwyczaj najbardziej podoba mu się to, co w danym momencie znajduje się w ręku moim lub męża ;)




tutaj akurat robimy "buuu" do kubka, Witka śmieszy ten dźwięk
Baw się ze mną!

Berbeć raczej nie lubi już bawić się sam. Kiedy tylko próbuję zostawić go na dłużej w kąciku zabaw, Witek zaczyna marudzić i płakać, usiłuje wydostać się z kącika i pełznąć w moją stronę. Kiedy chce, żebym wzięła go na ręce, sam wyciąga rączki i łapie moje ramiona. Często się do nas przytula i kładzie główkę na ramieniu moim albo P. Uwielbia nas zaczepiać. Przeważnie wygląda to tak, że Tusiek zaczyna głośno gaworzyć albo filuternie się śmiać i kiedy widzi, że już na niego patrzymy - oczy mu błyszczą, buzia się śmieje, a rączki niczym skrzydełka, poruszają się szybko w górę i w dół. Kiedy Berbeć zauważy, że np. śmieszy nas jakaś nowa jego mina, będzie ją umyślnie powtarzać, by śmiać się potem razem z nami.



Mamo, patrz, co potrafię!

Jak już pisałam we wstępie, Witek zaczął się przemieszczać. Wędruje po łóżku niczym mała jaszczurka już w całkiem imponującym tempie i w żadnym wypadku nie można go zostawić samego bez żadnego zabezpieczenia. Inaczej bliskie spotkanie bobasa z podłogą mamy jak w banku. Tusiek odkrył też niedawno, że kolana także mogą służyć do przemieszczania się - na razie opanował do perfekcji klęk podparty i wie że może przesuwać w tej pozycji dłonie do przodu. Ponieważ nie bardzo jeszcze orientuje się, co należałoby zrobić z kolanami - po prostu ciągnie je za sobą ;) Ma z tego niesamowitą frajdę i ćwiczy w ten sposób właściwie przez cały dzień. Kiedy Berbeciowi nudzi się siedzenie - podciąga się do stania. Nie umie jeszcze zrobić tego sam, potrzebuje naszej pomocy. Siedzącego Witka chwytamy za dłonie i pomagamy mu się podnieść. Choć chwieją mu się nóżki, nasz dzielny maluch za nic nie chce zmieniać wtedy pozycji.

Już wiem, jak cię podejść, mamo

Ponieważ należę do kategorii matek - frajerek, mój syn doskonale wyczuwa z kim ma do czynienia. Teraz zaczął to wykorzystywać i uwierzcie mi, ma swoje sposoby, by odpowiednio mnie podejść! Przewijanie go stało się dla mnie prawdziwym wyzwaniem, bo Witkowi ani się śni leżeć grzecznie i czekać na założenie mu pampersa. Pół biedy, jeśli zmieniam mu tylko mokrą pieluchę, sprawa staje się naprawdę poważna, gdy syn przyszykował mi większą niespodziankę...Witek nic sobie nie robi z tej śmierdzącej materii i w najlepsze zwiewa na drugą stronę łóżka, brudząc wszystko czego się tylko dotknie. Potem udaje, że nic się nie stało, śmieje się do mnie słodko, a ja oczywiście wszystko mu z miejsca wybaczam. Pracuję nad sobą i nad swoim frajerstwem, ale miękkie matczyne serce i tak za każdym razem mnie zdradza. Więc noszę, tulę i pocieszam a Witek wyprasza u mnie z każdym dniem co raz więcej. Takie to szelmisko, ten mój syn.

w tle noga mojego męża, żeby nie było, że moja
Niektóre rzeczy, na szczęście, pozostają bez zmian

Na przykład to, że Witek za każdym razem, śpi na spacerze jak kamień. To chyba te domowe szaleństwa sprawiają, że tak szybko usypia go delikatne kołysanie wózka. Śpi też w nocy, tak jak spał, czyli do całkiem przyzwoitych godzin rannych. Chętnie poznaje nowe smaki i konsystencje pokarmów. Ostatnio jego serce zdobyły kukurydziane chrupki, które chrupie namiętnie razem z nami.

  

Podsumowując, nowe umiejętności, które Witek zdobył w ciągu ostatnich dwóch tygodni to:

- samodzielne i pewne siedzenie
- podciąganie się do siadania bez niczyjej pomocy
- podciąganie się do stania z naszą pomocą
- pierwsze próby raczkowania
- pierwsze próby gryzienia (chrupki)
- komunikacja za pomocą stałych gestów (wyciąganie rączek)
- dłuższe skupianie uwagi, śledzenie otoczenia
- wymuszanie różnych rzeczy płaczem, krzykami itp.

Szczerze mówiąc boję się, co będzie dalej, bo skoro już teraz nasze chłopię daje tak popalić, to w następnych miesiącach może być ciekawie. Jak by jednak nie było, cieszę się, że mogę obserwować, jak moje maleństwo rozwija się i rośnie, z jaką radością uczy się nowych rzeczy i poznaje świat. Patrzeć, jak robi coś po raz pierwszy. Nic nie uszczęśliwia mnie tak jak te najpiękniejsze z chwil - pierwszy dotyk, pierwsze świadome spojrzenie, pierwszy uśmiech, pierwszy raz powtórzone te dwie sylaby: "mama". 



  

poniedziałek, 3 lutego 2014

Drugie życie kleiku - czyli jak inaczej wykorzystać produkty dla dzieci

Postanowiłam, że dziś podzielę się z Wami kilkoma poradami, mam nadzieję, że przydatnymi. Także będzie krótko, zwięźle i na temat, a nie tak jak zwykle, czyli przydługo, nudno i bezsensu. Do rzeczy więc!

Chyba każda (albo prawie każda) mama ceni sobie ekonomiczne rozwiązania. Ja jako mama i jednocześnie studentka cenię je sobie podwójnie. Ponieważ do momentu pojawienia się Berbecia nie przywiązywałam dużej wagi ani do kosmetyków, ani, jeśli już je kupowałam, do ich ceny, miałam ich z reguły mało i zwykle te najtańsze. Teraz, kiedy moim światem i portfelem rządzi ów Berbeć - kupuję ich mnóstwo i staram się, by były to w większości produkty dobrej jakości. Obecnie w temacie są oczywiście kosmetyki dla dzieci: chusteczki, kremy, balsamy, oliwki i masa innych różności. I choć na zakupach nakierowana jestem głównie na produkty mające służyć mojemu maleństwu, gdzieś z tyłu głowy cały czas dają mi o sobie znać także moje skromne potrzeby. Żeby nie musieć wydawać niepotrzebnie dodatkowej ilości pieniędzy i nie gromadzić kolejnych kosmetyków, tym razem takich dla mnie, postanowiłam nauczyć się korzystać z niektórych produktów, którymi na co dzień pielęgnuję syna. I tak, zamiast wydawać dwa razy pieniądze, wydaję je raz i dodatkowo mam pewność, że żaden z kosmetyków się nie zmarnuje. A oto lista rzeczy, które podkradam własnemu dziecku:

1. Nawilżane chusteczki dla niemowląt

Na zdjęciu są to akurat chusteczki firmy Kido, tanie, ale dobrze spełniające swoje zadanie. Częściej jednak używamy chusteczek Babydream - cenowo wychodzi bardzo korzystnie, a z jakości jestem bardzo zadowolona. Witek nie ma raczej kłopotów ze skórą, więc śmiało możemy sobie darować te wszystkie najdroższe i do tego super sensitive. Ich pierwszym zastosowaniem jest oczywiście oczyszczanie Witkowej pupy, czasem też twarzy i rączek. Przydają się jednak także mnie - używam ich zamiast chusteczek do demakijażu. Wieczorem, po całym dniu, doskonale oczyszczają moją twarz ze wszystkiego, co nakładam na nią rano. Do tego mają delikatny zapach i nie uczulają. Radzą sobie nawet z mocnym makijażem oczu, choć w tym przypadku często muszę użyć więcej niż jednej chusteczki.

2. Krem na odpieluszkowe odparzenie skóry

Na zdjęciu Sudokrem i krem firmy Nivea. Oba sprawdzają się, jeśli chodzi o pielęgnację pupy Witka. Dla mnie natomiast są niezastąpione, gdy potrzebna jest natychmiastowa pomoc w usuwaniu pryszcza, czy innego wykwitu ;) Smaruję na noc zmienioną skórę twarzy grubą warstwą kremu i po kilku dniach problem pryszcza mam z głowy. Tego typu kremy mają działanie wysuszające, dlatego nadają się również do takich celów.

3. Hipoalergiczna oliwka pielęgnacyjna  

Na zdjęciu oliwka firmy Nivea z dodatkiem olejku migdałowego. Pomaga w walce z ciemieniuchą i jest dobra do smarowania maleńkiego ciałka po kąpieli. Choć co raz mniej osób jej używa i pojawiają się głosy, że jest gorsza od balsamu, bo wysusza skórę - ja jednak trzymam ją w Witkowej kosmetyczce, gdyż jest naprawdę przydatna. Smaruję nią także swoje ciało. Od czasu do czasu funduję sobie masaż ud, brzucha i pośladków z dodatkiem niewielkiej ilości oliwki. Super rozgrzewa skórę, ujędrnia i przy okazji świetnie pachnie (przynajmniej dla mnie). Minusem jest to, że kiepsko się wchłania i pozostawia na skórze tłustą warstwę.

4. Krem Oilatum

Krem do codziennej pielęgnacji suchej i wrażliwej skóry. Jest bezzapachowy i hipoalergiczny. Idealnie nawilża delikatną skórę niemowlęcia; nam przydaje się szczególnie teraz, gdy Witek ślini się na potęgę, przez co przesusza mu się skóra na brodzie i wokół ust. Ja używam go jako kremu do rąk. Ponieważ moje dłonie każdej zimy są suche i szorstkie jak papier ścierny, a skóra na nich pęka mi tworząc krwawe rany, zwykły krem do rąk w ogóle mi nie pomaga. Ten za to łagodzi podrażnienia i natłuszcza skórę. Dobrze się wchłania.

Lista kosmetyków nie jest długa, ale za to pozwala mi zaoszczędzić na: dobrym kremie do rąk, oliwce do masażu, czy kolejnym balsamie, punktowym żelu na wypryski i płynie/chusteczkach do demakijażu. Oszczędność może niewielka, ale jednak.

W wykorzystywaniu zapasów swojego dziecka można pójść też o krok dalej i, jeżeli sytuacja tego wymaga, użyć tego, co bobasowi służy za...jedzenie.

1. Kleik kukurydziany lub ryżowy

Zagęszczamy nim Witusiowe mleczko. Ale jeżeli w kuchni nie mam pod ręką niczego innego, mogę zagęścić nim także zupę, sos, czy masę na warzywne kotlety.

2. Deserek w słoiczku

Jeśli z jakiegoś powodu naszemu smakoszowi nie podchodzi smak nowego deserku, nie musimy go nikomu oddawać ani wyrzucać (deseru, nie smakosza). Chowamy wtedy owocową paciajkę do lodówki a na następny dzień wykorzystujemy jako nadzienie do naleśników albo dodatek do budyniu. 

To by było na tyle. A Wy, drogie mamy, też dajecie drugie życie tym wszystkim maziajkom bądź innym rzeczom Waszych dzieci? :)