środa, 29 stycznia 2014

Poród - marzenia, a rzeczywistość



Miało być tak:

W środku nocy budzą mnie silne bóle brzucha. Nie mam wątpliwości, że to skurcze, nie jestem tylko do końca pewna, czy to już porodowe, czy tylko przepowiadające. Wchodzę pod prysznic, żeby to sprawdzić. Po dłuższym czasie skurcze nasilają się i już nie mam wątpliwości, że zaczyna się poród. Budzę mojego męża, zabieramy spakowane już dawno torby, zamawiamy taksówkę i jedziemy do szpitala. Trafiamy na porodówkę. Zostajemy zakwaterowani w ładnej sali porodowej, z całym okołoporodowym sprzętem. Poród trwa długo, więc mam czas na to, żeby przebrać się w wygodne rzeczy, wejść pod prysznic, gdy tylko czuję taką potrzebę, ćwiczyć na materacu, by pomóc schodzącej w dół główce mojego maleństwa. Mogę skakać na piłce. Gdy skurcze stają się nie do zniesienia, mój mąż masuje mi plecy, co trochę pomaga. Położna okazuje się być cudowną kobietą - cały czas czuwa nad postępującą akcją porodową i wspiera mnie dobrym słowem. Wreszcie oznajmia, że rozwarcie ma już upragnione 10 cm! Syna wypieram w wybranej przez siebie pozycji, czyli w kucki. Po nadludzkim wysiłku, czeka mnie najpiękniejsza nagroda: mój syn, piękny i zdrowy, drący się wniebogłosy zostaje położony na moim brzuchu. Mówię mu ze łzami w oczach: "udało się nam, nareszcie jesteśmy razem". Dumny tata przecina pępowinę. Położna pomaga mi przystawić synka do piersi. Spędzamy tak razem dwie godziny. Mój mąż, ja i nasz syn. Cieszymy się sobą, nikt i nic nie zakłóca nam tych wspaniałych chwil.

Serio, tak sobie to wszystko wyobrażałam. Niestety, rzeczywistość jak zwykle nie była po mojej stronie. Wszystkie moje smerfne marzenia o porodzie rozwiały się niczym włos na wietrze, gdy na jednej z wizyt usłyszałam od lekarza prowadzącego ciążę: - Muszę skierować Panią do szpitala. Szyja skrócona, rozwarcie na palec, do tego te duże skoki ciśnienia... Najlepiej będzie, jeśli już Pani urodzi. I tak we wtorek, na półtora tygodnia przed terminem wylądowałam w szpitalu, na moim ulubionym oddziale patologii ciąży. Lekarz, który przyjmował mnie w ambulatorium nie mógł zrozumieć, po co w ogóle przyjechałam. Że niby nadciśnienie ciążowe? I gdzie ma Pani to nadciśnienie, dla nas to nie jest żadne nadciśnienie...Że niby rozwarcie, jakie rozwarcie? O tej godzinie Pani przyjeżdża? No ale skierowanie jest, do domu nie możemy Pani odesłać...Test otc, na którego wykonanie liczyła ginekolog prowadząca moją ciążę wykonano mi dopiero na następny dzień od przyjęcia. Jednak wbrew jej i moim nadziejom, oksytocyna nie wywołała u mnie porodu. Nie wywołała nawet skurczów. Z porodówki odesłano mnie z powrotem na patologię. Tam lekarze wyliczyli sobie w jakiś dziwny, tylko im znany sposób, że mój termin porodu minął jakieś półtora tygodnia temu i jeśli Witek nie pospieszy się z przyjściem na świat, poród trzeba będzie wywoływać (!). Widmo balonika, który miał mi zostać na dobry początek założony wywołało u mnie niemałą panikę. Że niby wywoływany poród? Mój poród? Który miał się zacząć w domu, w całkowicie naturalny sposób? Po szpitalnym korytarzu spacerowałam codziennie, głaszcząc swój brzuch i usiłując przekonać moje maleństwo do wyjścia. Robiłam wszystko, co mogłoby przyspieszyć poród i co w takich sytuacjach doradzały popularne magazyny dla przyszłych mam: chodziłam po schodach, robiłam rundki dookoła szpitala, macałam swój brzuch bez opamiętania. Wszystko na nic.Właściwie byłam już przygotowana na to, że nie zdołam uniknąć tortur z użyciem cewnika Foleya, oksytocyny i jakiegoś diabelskiego żelu, którym męczono już jedną kobietę leżącą ze mną na sali. Ale moje maleństwo, moje najukochańsze dziecko, postanowiło pokrzyżować plany lekarzom-sadystom. Poród zaczął się w niedzielę o trzeciej w nocy. Na parę godzin przed planowaną przez lekarzy indukcją.

A wyglądał właśnie tak:

O trzeciej w nocy, po trzech godzinach snu, budzę się z niewyobrażalnymi bólami brzucha. A właściwie to nie tylko brzucha, ale też pleców. A dokładniej - krzyża. Ponieważ przez ostatnie dni dokuczały mi skurcze przepowiadające, postanawiam poczekać w łóżku - to może być kolejny fałszywy alarm. Pojawiają się jeszcze ze trzy skurcze, na oko regularne, ale co ile są dokładnie, nie wiem, nie jestem w stanie liczyć, boli tak, że mój mózg zaraz wypłynie mi uszami. Postanawiam doczołgać się jakoś do dyżurki położnych. Stojąc przez położną, mówię, że zaczęłam rodzić i domagam się znieczulenia w trybie natychmiastowym. Położna w odpowiedzi na moje żądania śmieje się i oznajmia mi, że na znieczulenie jeszcze za wcześnie i że przede mną z pewnością jeszcze wiele długich godzin męki. To cudownie - myślę sobie i w tym momencie łapie mnie taki skurcz, że zaczynam froterować podłogę w dyżurce swoją własną koszulą nocną. Położna chyba wreszcie zaczyna wierzyć w to, co mówię, każe mi zabrać rzeczy i pakować się na wózek - jedziemy na porodówkę. W międzyczasie dzwonię do męża, muszę to robić dwa razy, bo za pierwszym podejściem łapie mnie skurcz i nie jestem w stanie mówić. Kiedy po wypełnieniu wszystkich papierów ląduję na porodowym łóżku, od położnej dowiaduję się, że na znieczulenie jest już za późno. Rozwarcie ma jakieś siedem centymetrów. Jedyne, co mi pozostaje, to wrzeszczenie, ile sił w płucach i rzucanie kroplówkami w ładnie pomalowane ściany sali. Położna co jakiś czas zagląda do mnie i pyta, czy mogłabym przestać tak się wydzierać. Litują się nade mną jedynie praktykantki - jedna z nich trzyma mnie za rękę, druga przynosi gaz znieczulający. Wdycham to cholerne świństwo raz i drugi, nic nie pomaga, tylko kręci mi się w głowie. Wydzieram się więc dalej i postanawiam wykorzystać jedyne dostępne mi znieczulenie inaczej - z całych sił uderzam ustnikiem o poduszkę. W końcu przychodzi mój mąż. Nie wiem, czy cieszy się na mój widok. W końcu parę dni po porodzie ma mi wyznać, że to, co wtedy zobaczył wyglądało raczej jak scena egzorcyzmu, niż poród. Zamienić położną na księdza i mamy klasyczną scenę opętania - jak w najlepszym horrorze.Całą pierwszą fazę porodu spędzam leżąc na łóżku i zdzierając struny głosowe. Nie jestem w stanie się nawet przebrać. Nie mówiąc już o jakimś skakaniu na piłce, czy gimnastyce na materacu.. Zresztą, nie jest mi to w ogóle potrzebne. Modlę się tylko o koniec tych tortur, a personel szpitala błagam o cesarskie cięcie. Syna wypieram w pozycji zaproponowanej mi przez położne. Jest półleżąca, ale wygodna. Cały ból przechodzi, gdy pojawiają się skurcze parte. Przestaję krzyczeć i zaczynam rodzić - a rodzę jak profesjonalistka! O szóstej rano położne kładą mi na brzuchu mojego pięknego, zdrowego i płaczącego syna. Mówię do niego oszołomiona: "jaką krzywą masz główkę" i całuję w czoło. Dumny tata przecina pępowinę. Ale na przystawienie syna do piersi nie ma już czasu. Lekarze i położne kończą zmianę, więc muszę się pospieszyć i urodzić łożysko natychmiast. Ponieważ łożysko nie chce się urodzić - ja trafiam na blok operacyjny, a mój mąż może jeszcze przez chwilę cieszyć się widokiem naszego maleństwa.

Po tym wszystkim doszłam do wniosku, że snucie porodowych planów nie ma najmniejszego sensu. Czasem nasze wizje i rzeczywistość rozmijają się zupełnie. Mój poród miał wyglądać zupełnie inaczej. Miał być świadomy, głęboko przeżywany i w stu procentach naturalny. W praktyce wyglądało to tak, że błagałam wszystkich o cięcie cesarskie. I choć udało mi się urodzić naturalnie, jedynie z nacięciem (choć sporym), to trudno powiedzieć, że świadomie to wszystko przeżywałam. Przez te trzy godziny moja świadomość była chyba częściowo odłączona i to prawdopodobnie pozwoliło mi przeżyć ten gwałtowny, nieprawdopodobnie bolesny dla mnie poród. Pisząc to, nie chcę nikogo straszyć, przedstawiam to wszystko z dużym uproszczeniem, ale bez zakłamania. Ból był dla mnie nie do zniesienia, ale jak widać przeżyłam. Na dzień dzisiejszy bardziej od porodu boję się dentysty. Jeśli więc poród macie jeszcze przed sobą, nie sugerujcie się tym wpisem. Każda z nas jest inna i każda z nas inaczej to przeżywa. Ciekawi mnie, czy Wy też snułyście/ snujecie plany dotyczące porodu? Jak miało być, a jak było? Czego oczekiwałyście, a co rzeczywiście się wydarzyło? Czy może tylko ja miałam takie dziwne problemy? ;) Chętnie się dowiem jak to z innymi mamami jest/było.

sobota, 18 stycznia 2014

Mamo, jesteś piękna! - czyli jak pokochać swoje ciało po porodzie, cz. 2

Kocham, więc dbam

Kiedy jest się po porodzie, pielęgnacja własnego ciała jest chyba jedną z ostatnich rzeczy, o których się myśli. Wiecznie niewyspana i wciąż jeszcze oszołomiona nową sytuacją mama, ma tylko jeden problem. Na imię mu noworodek. I choć zajmowanie się maleństwem pochłania na początku mnóstwo czasu, warto znaleźć w ciągu dnia choć chwilę dla siebie. Kiedy uda się już ogarnąć wszechpanujący chaos i ustalić jakiś program dnia (to naprawdę da się zrobić!), łatwiej będzie o wygospodarowanie czasu, który młoda mama będzie mogła poświęcić tylko sobie. Na pierwsze poporodowe tygodnie spędzone w znakomitej większości w ciepłym łóżku z dzieckiem, proponuję zaopatrzyć się w miły dla oka i dla skóry, wygodny dresik, piżamę lub nocną koszulkę, to już jak kto woli. Może niektóre z Was nie zwracają na to uwagi albo uważają, że nie warto zajmować się takimi, mówiąc brzydko, pierdołami. Ja natomiast, wiem z własnego doświadczenia, że to, co widzimy w lustrze (zwłaszcza będąc w połogu), mocno rzutuje na nasze samopoczucie i samoocenę. Może warto więc wrzucić na dno szafy stare, porozciągane, niczego nieprzypominające koszule i włożyć coś, w czym poczujemy się kobieco i po prostu ładnie? Coś w ulubionym kolorze, coś wygodnego i uszytego z porządnego, oddychającego materiału. Nigdzie nie jest napisane, że kobieta, która siedzi w domu powinna wyglądać byle jak i być nieumalowana. Uczesanie i upięcie włosów, zrobienie delikatnego makijażu - te czynności zajmą co najwyżej dziesięć minut, nikomu nie zaszkodzą, za to poprawią humor niejednej z mam.

Na ten okres warto również zaopatrzyć się w porządne kosmetyki do pielęgnacji skóry - ujędrniające balsamy do ciała, w tym do biustu, balsamy nawilżające, kremy do pielęgnacji brodawek sutkowych (dla mam karmiących), dobrą odżywkę i szampon do włosów oraz nawilżającą pomadkę/balsam do ust. Kosmetyki do skóry dobrze jest nakładać po porannej kąpieli, a najlepiej także wieczorem. Ja używałam i nadal używam balsamów firmy Palmer's (można kupić w aptekach), mają dobry skład i co najważniejsze - regularne ich używanie przynosi efekty. Mnie przekonuje także ich zapach (zawierają masło kakaowe). Rzeczywiście ujędrniają i wygładzają skórę. Redukują też istniejące rozstępy; te, które mam na brzuchu mocno się rozjaśniły. Do nawilżania skóry używałam najpierw balsamu z firmy Pharmaceris - seria dla kobiet w ciąży (plus za "bezzapachowość", w ciąży było to dla mnie ważne), teraz mam jakiś z Neutrogeny i też sobie chwalę. Generalnie staram się stosować te kosmetyki, które przeznaczone są do pielęgnacji skóry przesuszonej, bo w ciąży i po ciąży zaczęłam mieć z tym problemy. Wzmacnianie włosów najlepiej też zacząć już teraz. Ich wypadaniu z powodu spadku hormonów niestety nie można zapobiec, można za to zadbać o nie tak, by nie tracić ich z innych przyczyn -  nadmiernego osłabienia, czy braku witamin. Odpowiednia dieta, bogata w warzywa i owoce, suplementy i dobre odżywki do włosów powinny choć trochę pomóc. Różne maski i mgiełki nakładałam na włosy już w ciąży, w tym czasie stosowałam też hennę. Choć błyszczące i rzeczywiście zadbane, jakieś trzy miesiące po porodzie biedaczki przerzedziły się do tego stopnia, że zaczęłam rozważać kupno peruki. No bo jak tu nie wpadać w panikę, kiedy prawie połowa włosów postanawia się w dość krótkim czasie przeprowadzić z głowy na podłogę w łazience. Na szczęście ostatnio trochę z tymi wyprowadzkami przystopowały. Dodam jeszcze, że jeśli któraś z Was zaczęła karmić swoje dziecko nie tylko mlekiem, ale też własną krwią płynącą z poranionych brodawek, pomocny może okazać się krem z Palmersa. Mnie poleciła go moja ginekolog i będę jej za to wdzięczna do końca mych dni. Uratował moje praktycznie zjedzone w całości piersi, nie trzeba go było zmywać przed karmieniem, nadawał się też dobrze do smarowania ust. Polecam też smarowanie brodawek własnym mlekiem i częste ich wietrzenie - te czynności przyspieszają gojenie się ran.

Jeśli już o piersiach mowa. Można dbać o nie na wiele sposobów. Ujędrniające działanie mają masaże robione na przemian - ciepłą i zimną wodą. Wklepywanie w nie kremu rano i wieczorem, codziennie, aż do znudzenia, też przynosi efekty, choć trzeba na nie dłużej poczekać. Z pewnością pomaga też dobrze dobrany biustonosz. Jeżeli Twoje dziecko wraz z mlekiem wyssało Ci z piersi cały kolagen, to zamiast zadręczać się, że przypominają teraz biust afrykańskiej buszmenki, może skusisz się na wycieczkę do brafitterki na profesjonalne dobieranie biustonosza? Zrobisz prezent nie tylko swoim piersiom, (które notabene wcale nie stały się okropne, przez to, że zmieniły kształt, wręcz przeciwnie!) ale także sobie. Której kobiecie nie sprawiają przyjemności bieliźniane zakupy?

Sen i odpoczynek bez limitu


Być może zabrzmi to jak takie pieprzenie bez sensu, ale: śpij i odpoczywaj, kiedy się tylko da. Serio. Śpi niemowlę? Zakop się pod kołdrą i śpij razem z nim. Twój organizm będzie Ci za to wdzięczny. Co z tego, że trzeba poodkurzać, wynieść śmieci, pozmywać i takie tam. Jeśli ze zmęczenia zamiast śmieci wyrzucisz naczynia albo nieprzytomna zaśniesz z głową w zlewozmywaku, to z całych tych domowych porządków i tak nic nie wyjdzie. Dom na błysk nie jest w tym momencie najważniejszy. Najważniejsza jest mama i potrzebujące przytomnej mamy maleństwo. Jeśli przez pierwsze tygodnie po wyjściu ze szpitala w domu pragnie Ci pomóc mama lub teściowa, to czemu by się na tę pomoc nie zgodzić? Najlepiej, jeśli w tym czasie opiekuje się Tobą mąż - niech przejmie część dotychczasowych obowiązków pani domu. Pamiętam, że P. w tych pierwszych tygodniach bardzo mocno mnie wspierał. Właściwie to on zajmował się domem, ja miałam czas dla Witka i dla siebie. Bardzo dużo odpoczywałam. Starałam się wysypiać. P. znosił mi ze sklepu kilogramy najgłupszych gazet, jakie świat widział. O moich ulubionych czasopismach też nie zapomniał. Więc czytałam. Rozwiązywałam krzyżówki. Oglądałam filmy. Słuchałam muzyki - słowem, robiłam wszystko, co nie wymagało ode mnie myślenia na zbyt wysokich obrotach, co pozwalało mi się odprężyć i zrelaksować. Żeby wyciszyć na moment umysł i zrzucić z siebie choć część stresu nie potrzeba wiele, na każdego działa coś innego - to może być ulubiona gazeta, czy książka, kąpiel albo masaż stóp. Dobrze jest sobie pozwolić na chwilę oddechu, zwłaszcza w połogu. I porozpieszczać trochę ciało, zregenerować je, w końcu odwaliło kawał ciężkiej i dobrej roboty - wydało na świat dziecko.

W otoczeniu kochających ludzi

Jeśli nie masz ochoty na to, by tydzień po porodzie zwaliła się na Twój dom cała chmara znajomych i wszyscy z rodziny - powiedz im o tym delikatnie. Masz prawo nie mieć teraz nastroju na przyjmowanie gości. Być może chcesz najpierw dojść ze sobą do ładu, może męczy Cię huśtawka emocjonalna - każda kobieta ma do tego prawo. A znajomym nic się nie stanie, jeśli poczekają kolejny tydzień lub dwa na to, aż będziecie z maleństwem gotowi. To samo tyczy się wszystkich pozostałych osób, nawet tych z najbliższej rodziny. Jeżeli drażni Cię obecność teściowej, czy nawet mamy, nie musisz się godzić na jej pomoc we wszystkim. Niech otaczają Cię ludzie, których naprawdę chcesz mieć obok siebie, jeśli ma to być tylko dziecko i mąż - to niech będą to oni i kropka. Nie ma potrzeby się obwiniać o nietowarzyskość, każda kobieta, która przez to przechodziła powinna zrozumieć, że może być różnie w tym szczególnym dla młodej mamy czasie. Trzeba dać sobie trochę luzu i nie przejmować tym, że skupia się uwagę tylko na sobie i dziecku. Gdyby komuś z bliskich lub komukolwiek z odwiedzających osób przyszło do głowy komentować wygląd i kondycję świeżo upieczonej mamy (chodzi mi o komentarze w stylu: umyłabyś włosy, takie masz już tłuste; no wisi ci ten brzuch jeszcze, ale ma prawo wisieć; co ty ze sobą robisz, weź się w garść i zajmij wreszcie domem, a nie leż cały czas na kanapie itp.) powinno się mu dać do zrozumienia, że jego opinia nikogo nie interesuje. Jeżeli za to mężczyzna powtarza swojej kobiecie, że jest piękna i dla niego bardzo atrakcyjna, w wersji poporodowej i w zasadzie w każdej, to należy mu uwierzyć. I nie myśleć sobie: nie, on to mówi tylko dlatego, żeby mi nie było przyyyykro, buuuu! - bo to jakiś kompletny nonsens. To, że kobieta po porodzie jest brzydka można usłyszeć tylko od bandy palantów, którzy w większości nie ukończyli jeszcze osiemnastu lat i myślą, że od wypisywania kretyńskich komentarzy w Internecie urosną im jaja. Kochane mamuśki, dla Waszych dzieci i mężów/partnerów zawsze jesteście piękne. Piękne i silne z Was kobiety. Bądźcie takie również dla siebie samych.

środa, 15 stycznia 2014

Mamo, jesteś piękna! - czyli jak pokochać swoje ciało po porodzie, cz. 1.

Dlaczego od razu "pokochać"? Dlaczego nie "zaakceptować"? Przecież tyle mówi się o samoakceptacji, o pogodzeniu się z tym, że jest się kim się jest i jakim się jest, o możliwości "polubienia siebie", powiedzenia sobie przed lustrem: "jesteś ok! nie musisz nic w sobie zmieniać", o pozbyciu się wiecznych pretensji do własnego ciała, o to, że nie jest idealne. No właśnie. Akceptacja znaczy dla mnie dokładnie tyle. Tylko tyle. Patrzę na siebie i myślę, że wcale nie jest tak źle, jak mi się wydawało. Dostrzegam swoje niedoskonałości: tu obwisły brzuch, tam szerokie uda, na piersiach rozstępy...i mówię sobie "nic nie szkodzi, jestem jaka jestem". Widzę w lustrze zmęczoną, opuchniętą twarz, nieumalowaną, z cerą wzywającą na pomoc dermatologów - jest w porządku, nie muszę się przejmować. Akceptuję siebie. I rzeczywiście we wszystkich tych sytuacjach jest tak, że akceptuję siebie. "I co w tym złego?" - pomyśli zapewne niejedna z Was. A ja Wam powiem, że nic złego; tyle tylko, że zdecydowanie lepiej jest zrobić jeden krok więcej i siebie pokochać. Zwłaszcza po porodzie, kiedy z reguły ma się problem z tym, żeby spojrzeć w lustro i czuć zadowolenie z tego, co się w nim widzi. Kiedy patrzy się na swoje nagie ciało i kompletnie się go nie poznaje. Kiedy w głowie pojawia się myśl: "w co ja się zmieniłam? gdzie moje dawne ja?". Przerabiałam to wszystko i mogę szczerze powiedzieć, że taka miłość własna może wiele zdziałać. I, pisząc o tym całym "siebiekochaniu", nie mam na myśli popadania w jakiś przesadny zachwyt nad samym sobą, w totalny narcyzm i onanizm, czy pisania peanów na własną cześć ze stawianiem sobie pomników włącznie. Chodzi mi raczej o wsłuchanie się w siebie i swoje potrzeby, o mądrą miłość i szacunek do swojego ciała i zdrowia, o  rozumną zgodę na bycie matką wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami. Zresztą, co będę tak jechać ogólnikami. Postaram się, na podstawie własnego doświadczenia, opowiedzieć Wam co nieco o tym, jak można radzić sobie ze sobą po porodzie. Mnie te strategie pomogły, może pomogą też którejś ze świeżo upieczonych mam lub tym mamom, które połóg mają cały czas przed sobą.

A gdyby tak...popatrzeć na wszystko z innej strony?

źródło: Wysokie Obcasy

Pamiętam siebie jeszcze sprzed okresu ciąży: rozmiar 34, gładka skóra, niewielki, lecz jędrny biust, płaski brzuch, stosunkowo nieproblemowa cera, giętkie ciało, dobra kondycja, apetyt co prawda nieposkromiony, ale za to szybka przemiana materii przez co waga też niczego sobie: 50 kg. A teraz taki obrazek: Dziewiąty miesiąc ciąży. Zbliża się termin porodu. Ważę jakieś 75 kilogramów i mój ginekolog każe mi się opamiętać i przestać tyle jeść, bo jak wiadomo, nadwaga nie służy nadciśnieniu, a ja na moje nieszczęście je mam. Moja twarz przypomina księżyc w pełni. Jestem jakieś 15 kilo cięższa od własnego męża. Idąc do sklepu sapię jak lokomotywa. Moje nogi można spokojnie wziąć przez pomyłkę za świńskie racice. Na spacer wychodzę w klapkach na basen, bo stopy nie mieszczą mi się w żadne buty. Dzień w dzień przesiaduję sobie na kanapie i wcinam ok. trzech opakowań ciastek, dwóch kilogramów owoców, do tego wypijam litr soku, trzy litry wody, jem dwa obiady, dwa śniadanie, deser i kolację, a do tego podjadam w nocy. Nie ruszam się już prawie wcale, dlatego, że nie daję rady. Wcześniej też niewiele się ruszałam - na początku groziło mi poronienie, potem poród przedwczesny. Tym, że jestem tłuściutka jak najlepszy pączek i toczę się niczym porzucona opona w ogóle się nie przejmuję. Brzuszek mam przecież ciążowy. Nie piwny ani nie spożywczy. I kolejna odsłona: Jesteśmy z Witkiem w domu już od tygodnia. Próbuję wcisnąć się w jakieś stare spodnie. Wchodzą najwyżej do kolan. Bluzki nie dopinają mi się na brzuchu i biuście. Wyglądam jak w czwartym miesiącu ciąży. Cera trupa. Pod oczami wielkie wory. Gdy chodzę, moje ciało, a zwłaszcza brzuch "podskakuje", czuję się jak chodzące ciasto na pierogi - rozlana i jakaś taka bezkształtna. Z fryzurą jaką mam mogłabym z powodzeniem grać Tarzana. No tak, tylko która liana by mnie utrzymała...podejrzewam, że nie dałyby rady nawet liny podtrzymujące dźwig windy. Rozstępy mam wszędzie. Wyglądam, jakby po swędzącym tyłku podrapał mnie lew. I po udach. I brzuchu. I biodrach. Jestem fabryką mleka. I do tego mam łupież. Zrozpaczona jadę do centrum handlowego kupić sobie jakiś nowy ciuch - żeby poprawić sobie humor i przy okazji mieć w czym chodzić. Do domu wracam z kompletem bielizny (stanik rozmiar C! ha, nareszcie!) i spodniami (rozmiar...no cóż, 40).

 To był czas, kiedy potrafiłam płakać godzinami o to, że jestem brzydka, gruba i do dupy. Że komu podobałby się taki potwór. Stałam przed lutrem i nie mogłam się pogodzić z tym, że ciało, które widzę jest naprawdę moim ciałem. No tak, ktoś na pewno mi je podmienił! Oddawaj moje ciało, wstrętny złodzieju! Nie poznawałam nawet własnej twarzy. Zmienił mi się kolor włosów - pociemniały. Kolor oczu tak samo - stały się bardziej zielone. Mój mąż już powoli wariował. Przeze mnie i moje nastroje. Płakał Witek i płakałam ja. On - bo był noworodkiem, ja - bo ktoś mi zakosił figurę i urodę. No i dlatego, że stałam się matką.

Nie wiem, jak doszłam do tego, o czym pisałam na początku tego posta. Może dojrzałam do tego sama, może uświadomiłam to sobie dzięki Witkowi i P. A może ktoś spuścił mi w końcu na głowę kowadło, żebym oprzytomniała i przestała zachowywać się jak pięciolatka, a zaczęła jak dorosła kobieta. Pamiętam, że uświadomiłam sobie wtedy, że jest na tym świecie taki ktoś, komu już zawsze będę potrzebna i dla kogo będę niemożliwie ważna. Tuliłam mojego syna w ramionach i widziałam to w jego oczach. I wtedy już wiedziałam, że to wszystko dzięki niemu i dla niego. Że moje ciało jest takie, a nie inne, dlatego, że stałam się matką i ta zmiana musiała się odbyć nie tylko we mnie, w moim wnętrzu, ale też w moim ciele, w tym, co na zewnątrz. I nie oceniałam już tego, jak wyglądam. Wiedziałam, że wyglądam inaczej. A to czy gorzej, czy lepiej nie miało już znaczenia.

Myślę, że warto spojrzeć na to od tej strony: stając się matkami, stajemy się innymi osobami. I kochając rolę, w którą wchodzimy, kochamy też te zmiany, które zaszły w naszych ciałach. Kiedy teraz patrzę na kobiety w ciąży, czy po porodach, widzę piękne kobiety, prawdziwe kobiety, z których bije nie zmęczenie, ale niesamowita siła. Ich sylwetki są pełne, kształtne i bardzo kobiece. I to mi się podoba.
Dziś, kiedy jestem już siedem miesięcy po porodzie, wyglądam jeszcze inaczej niż pół roku temu. Ale moje ciało traktuję z takim samym szacunkiem, z jakim zaczęłam je traktować wtedy. Dbam o nie i pielęgnuję je, bo wiem, ile wysiłku kosztowało je urodzenie i donoszenie dziecka. A te rozstępy, które nadal są widoczne traktuję jak tatuaże, niezmywalne ślady macierzyństwa.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Kocha, nosi, przytula...- czyli kilka słów o rozpieszczaniu

Kiedy jeszcze maleńki Witek znajdował się w moim już wcale nie maleńkim brzuchu, moi znajomi i rodzina wraz z moją mamą na czele postanowili zasypać mnie "złotymi" radami dotyczącymi wychowania dziecka. Mama jak to mama - wszystko wie najlepiej. A już na pewno lepiej ode mnie. Tak jej się przynajmniej wydawało i wciąż wydaje. I będzie wydawać. Ale do rzeczy. Zapewne niejedna z nas, młodych mam, słyszała od swoich prywatnych doradców tysiące podobnych albo i niepodobnych, ale na pewno równie wkurzających i absurdalnych rad:

1. Przede wszystkim - żadnego noszenia na rękach. Żadnego kołysania, tulenia, przybiegania na każde kwiknięcie. Ma się gnojek nauczyć, że powinien leżeć sam w łóżeczku. Inaczej żyć Ci nie da bestia jedna, z rąk nie zejdzie, wydzierać się nie przestanie...

2. Zapomnij o wspólnym spaniu. Dziecko powinno spać w swoim łóżeczku. Jak się nauczy spać z rodzicami, to już nigdy nie będzie chciało spać samo. No i na pewno zostanie przez was w nocy zgniecione, przyduszone, sponiewierane...

3. Karm piersią przynajmniej do trzeciego miesiąca. Choćby ci miały cycki odpaść - karm! Nie dokarmiaj, broń Panie Boże, mieszanką, bo to zło największe, szatan i mieszankowe lobby.

4.  Nie rozpieszczaj dzieciaka. Nie siedź z nim przez cały dzień, niech się bawi sam, a jak płacze, to niech się wypłacze - dobrze mu to zrobi (zmęczy się i na pewno uśnie, zasmarkawszy się wprzódy na amen).

5. Nie noś dziecka w chuście, bo na pewno ci z niej któregoś dnia wyleci, a poza tym wykrzywi sobie kręgosłup i nogi. Zresztą, jemu na pewno jest w tym czymś niewygodnie. Że co? Że by niby płakał, gdyby coś mu się nie podobało? Nonsens. Jestem pewna, że wolałby spacerować w wózku.

Przytaczam tu jedynie kilka rozwiązań proponowanych głównie przez moją mamę, ale też innych członków rodziny. Te cztery punkty, które wymieniłam były jednocześnie źródłem wielu konfliktów i kłótni między mną i mężem a resztą świata. My postanowiliśmy puszczać takie komentarze mimo uszu i jak to mamy w zwyczaju - robić wszystko po swojemu. Postaram się opisać w skrócie metody jakich się trzymamy, nasze przyzwyczajenia i te rozwiązania, które według nas są najlepsze dla Witka. Rodzicielstwo bliskości jest czymś, co przemawia do nas chyba najbardziej, praktykujemy jednak jego wersję dostosowaną do nas i do naszych potrzeb.

Zawsze tam, gdzie ty, mamo



Byłam, jestem i będę głęboko przekonana, że dziecko powinno być tam, gdzie czuje się ono najlepiej - czyli z mamą. To w jej ramionach znajduje ciepło i czuły dotyk, których tak bardzo pragnie. To jej zapach, tak dobrze znany, przynosi mu ukojenie. Jej głos, jej kroki, jej bicie serca są tym wszystkim, co przez dziewięć miesięcy wypełniało wielki świat małego mieszkańca brzuszka. Nie dziwi więc, że dziecko w naturalny sposób szuka bliskości, ciepła i dotyku matki. Wiedząc, że noworodek i później niemowlę, nie mają zachcianek, a jedynie prawdziwe potrzeby, postanowiłam zapomnieć o całej tej czczej paplaninie, którą uraczyli mnie znajomi i rodzina i  - nie przejmując się niczym i nikim - przez całe dnie nosić, przytulać, masować i obcałowywać od stópek do główki moje pachnące i śliczne maleństwo. Robiłam to od pierwszych tygodni życia Witka i robię to nadal. Mój syn jest dzień w dzień wyprzytulany i wycałowany na każdą stronę. I w nosie mam to, co sobie na ten temat myśli reszta świata - jeśli takiej czułości potrzebuje moje dziecko i potrzebuję jej ja, to nie mam zamiaru z niej rezygnować i tyle w temacie - nikomu nic do tego. Oczywiście im szkrabisko jest starsze, tym więcej czasu jest w stanie spędzić samo ze sobą - o ile mama znajduje się w odpowiedniej, bezpiecznej odległości ;) To nie jest tak, że od świtu do nocy jestem matką - kangurem, bo moje dziesięć kilo szczęścia jest w stanie egzystować jedynie w moim ramionach, nie. Wbrew temu, co mogłaby twierdzić większość "znawców", Witek wcale nie stał się przez to rozpuszczonym i rozwydrzonym małym potworem, wręcz przeciwnie - jest niesamowicie pogodnym dzieckiem, które całymi dniami się śmieje i potrafi bawić się samo. A kiedy rodzice muszą gdzieś wyjść i zostawić go na chwilę pod opieką babci - zostaje z nią bez najmniejszego kwiknięcia. Jasne, bywają też takie dni, kiedy Witek nie jest w stanie usiedzieć sam nawet przez pięć minut - bo wychodzą mu zęby, bo ma za sobą czas pełen wrażeń, bo jest niewyspany... - wtedy problem rozwiązuje chusta. Pakuję małego do pożyczonego od znajomej elastyka i spokojnie zajmuję się gotowaniem obiadu, czy prasowaniem. Witek dostaje to, czego potrzebuje i wtedy najczęściej zasypia, a po obudzeniu jest już bardziej znośny.

Wspólne spanie

 
źródło: dziecisawazne.pl


My wybraliśmy opcję spania z Witkiem w jednym łóżku. Zdecydowaliśmy się na to z wielu powodów. Przede wszystkim: tak było nam wszystkim wygodniej. Wygodniej było mi karmić małego w nocy, kiedy jeszcze był na piersi. Łatwiej i szybciej mogliśmy uciszyć płaczącego Witka, od razu odnajdując zgubiony przez niego smoczek. I, ponieważ mały szybciej zasypiał i w ogóle dłużej spał mając nas obok siebie, łatwiej było nam nauczyć go przesypiać całe noce, dzięki czemu sami dosyć szybko przestaliśmy wyglądać na okrągło jak zombie. Witold do dzisiaj śpi z nami, ma swoje miejsce na samym środku łóżka, przez co możemy z P. zapomnieć o wieczornym przytulaniu. O nocnym tak samo. I o porannym. Niekiedy też budzą nas małe i jakże ostre paznokietki usiłujące wydrapać nasze niczego nieświadome oczy. Ja czasem budzę się bez sporej ilości włosów, ponieważ małe paluszki postanowiły ułożyć mi z rana fryzurę. Czasami znajdujemy Witka gdzieś głęboko pod kołdrą. Zdarza się też, że ja i moja poduszka przemieszczamy się niebezpiecznie na środek łóżka. Takich ekstremalnych sytuacji jest dosyć sporo, ale i tak nie wyobrażam sobie, że mielibyśmy w tym momencie przestać spać we trójkę. Szeroki uśmiech mojego dziecka jest pierwszą rzeczą, którą widzę zaraz po przebudzeniu. I dla tego uśmiechu i wszystkich leniwych poranków spędzonych na zabawie i przytulaniu, warto znosić cierpliwie wszelkie niedogodności.

Pierś czy butelka

Karmiłam Witka piersią mniej więcej przez pierwsze dwa miesiące. Po tym czasie poddałam się, zwyczajnie się poddałam. Miałam dosyć ciągłej walki z zastojami, ze zbyt szybkim wypływem mleka, z Witkiem, który nie chciał ssać i z poranionymi do krwi brodawkami. Przez cały okres karmienia piersią chodziłam poirytowana, stresowałam się przy każdej próbie przystawienia małego do piersi, co on też instynktownie wyczuwał. Więc nie chciał ssać, prężył się i płakał. To stresowało mnie jeszcze bardziej i w ten sposób powstawało błędne koło... Któregoś dnia powiedziałam sobie dosyć i zwyczajnie odpuściłam. Nie czułam się z tą decyzją wspaniale, zwłaszcza, że praktycznie od każdego nasłuchałam się tyrad wychwalających karmienie naturalne, o krytyce wyrodnych, niekarmiących matek nie wspominając. Nasza przygoda z karmieniem była krótka, ale za to bardzo pouczająca. Dziś żałuję, że nie udało nam się ani dobrze zacząć, ani przezwyciężyć trudności. Nie mam jednak o to żalu do siebie. Wiem, że po prostu nam nie wyszło, a złożyło się na to wiele czynników. Z chwilą, gdy przerzuciliśmy się na butelkę, Witek nareszcie zaczął się najadać, przestał mieć kolki i uspokoił się przy jedzeniu. Ze mnie natomiast spłynął cały stres. Nieprawdą okazały się wszystkie stwierdzenia mówiące o tym, że nie da się wytworzyć takiej samej bliskości między matką i dzieckiem w przypadku sztucznego karmienia, co w przypadku karmienia piersią. Karmienie butelką może być równie piękne i mogą mu towarzyszyć równie intymne chwile. Jeśli któraś z mam miała podobny problem - zapewniam, że nie ma co sobie na siłę żył wypruwać. Trzeba wsłuchać się w potrzeby swoje i dziecka; czasem okazuje się, że są one zupełnie różne od tego, co przewidują podręczniki i najlepsi znawcy na świecie.

Nosimy i wozimy


Nosimy Witka w chuście właściwie od urodzenia. Nosimy na zmianę. Raz ja, raz P. Witkowi zdecydowanie lepiej jest u mnie, ale jeśli trzeba, to i z tatą chętnie się ponosi. Od początku było widać, że uwielbia być noszony. Tylko znalazł się w połach - momentalnie zasypiał. I nieważne ile godzin trwał nasz spacer, malutki nie wyrażał cienia sprzeciwu. Nosimy nie dlatego, że to jest teraz modne i wszyscy nowocześni rodzice tak robią - chusta w naszym przypadku sprawdziła się dlatego, że pozwoliła nam być blisko w każdej sytuacji; Witkowi dało to poczucie bezpieczeństwa, a nam ogromną satysfakcję. Dużym plusem chusty jest też to, że nosić maleństwo może nie tylko mama - tata również ma okazję np. pobyć z dzieckiem w kontakcie skóra do skóry, może także - choć to nie to samo, ale zawsze - poczuć, jak to jest "nosić dziecko", taka namiastka ciąży ;) Choć chuście zostaniemy wierni po wsze czasy, korzystamy także z wózka. Zazwyczaj to pogoda wymusza na nas wybór jednego bądź drugiego środka transportu. Znam ludzi, którzy używając chust w ogóle zrezygnowali z posiadania wózka, my nie jesteśmy chyba aż tak odważni ;)

Z tego całego, tak zwanego rodzicielstwa bliskości, czerpiemy to, co wydaje się nam dla nas najlepsze, i co najbardziej do nas przemawia. Nie ma sensu sprowadzać tego modelu jedynie do dożywotniego spania z dzieckiem, karmienia piersią do osiemnastki (dziecka) i noszenia w chuście zawsze i wszędzie. Może nie jesteśmy rodzicami idealnymi, może popełniamy wiele błędów, jedno jednak jest pewne - z tego, w jaki sposób budujemy relację z naszym synem i przez to też ze sobą nawzajem, czerpiemy ogromną siłę, radość i satysfakcję. To daje nam szczęście, więc cóż innego mogłoby się bardziej liczyć.

  

niedziela, 12 stycznia 2014

małe szczęścia i radości

U nas ostatnie dni obfitowały w małe sukcesy, nieskończoną ilość uśmiechów, długie sesje przytulania, ogrom czułości, porządną dawkę rozpieszczania i... potworne zmęczenie. Witek marudzi, bez przerwy domaga się uwagi, budzi się w nocy i prawie nie śpi w dzień. A my, zajęci teraz wieloma sprawami, przytulamy, nosimy, masujemy, bawimy się i po prostu jesteśmy razem. Żeby nie przeoczyć żadnego momentu. Żeby te dobre i piękne chwile zapamiętać i nosić w sobie każdego dnia.

Dziś krótka fotorelacja, na jutro szykuje się post :)






niedobory przytulania uzupełnia ogromny miś - prezent od babci




wiecznie zmęczona, ale szczęśliwa mama


Witek dziś po raz pierwszy usiadł :) Całkiem sam, w dodatku bez spodni.

uwielbiamy te misie.