poniedziałek, 23 grudnia 2013

"Bóg szykuje ziemię na cud" - życzenia

Boże Narodzenie to chyba ulubione święta każdego z nas. To czas rodzinnych spotkań, długich wieczornych rozmów z najbliższymi, wspólnego kolędowania, przygotowywania uroczystych potraw, wdychania zapachu świeżej, zielonej choinki (albo takiej sztucznej, ale wtedy jest mniej aromatyczna), odpoczynku i radości.

Życzę wszystkim, by te święta były jedyne i niepowtarzalne - tak jak jedyny i niepowtarzalny jest każdy kolejny rok. By były spędzone w gronie najbliższych i najukochańszych osób, pełne miłości, spokoju i ciepła. Radości z życia, energii i potężnej dawki optymizmu na nadchodzący nowy rok!

Witold oczywiście dołącza się do życzeń ;)


sobota, 21 grudnia 2013

Świąteczny rachunek sumienia

Dokończ to, co zaczęłaś

Czasem tak trudno zmobilizować się do zrobienia czegoś, zebrać się w sobie i wreszcie załatwić te niezałatwione sprawy; wszystkim tym, co leży odłogiem zająć się raz a dobrze. Domknąć każdy niedomknięty rozdział w życiu, uprzątnąć bałagan, na który i tak nie można już patrzeć, zrobić porządek wokół siebie, ze sobą i w sobie. Dwa miesiące zbierałam się, by znów napisać coś na blogu. Dwa miesiące myślałam sobie: "kurczę, wypadałoby coś skrobnąć, tak długo już nic z tym nie robię, a przecież postanowiłam, obiecałam sobie (!) że tym razem się uda, że będę pisać, że zacznę w końcu to, co już od dawna chciałam robić!...ale dziś nie mam pomysłu...to może jutro..." I tak co dzień. Tak trudno było klapnąć sobie na tyłku, uruchomić laptopa i postukać w klawiaturę. No tak, ale trzeba by było jeszcze pomyśleć, co chce się napisać i czy w ogóle ma się o czym pisać. Pomyśleć. Zadanie na dziesięć minut. Niewykonalne. Ponad siły. Z reguły podobnie jest ze wszystkim, co powinnam zrobić w domu, czyli np.: z  pozbyciem się w końcu tego stosu makulatury, który z braku innych zastosowań robi za ozdobę pokoju (niezbyt gustowną), z przyszyciem guzika do szarego swetra, z przeglądnięciem czasopism, które namiętnie kupuję, ale niekoniecznie czytam, z dokończeniem robionego na drutach od pół roku szalika dla P., który miał mieć na tę zimę (ale przy dobrych wiatrach będzie go mieć na lato)... Nie mówię już nawet o pisaniu swojej pracy, bo na samą myśl o tym chce mi się płakać, śmiać i wymiotować jednocześnie. Święta tuż tuż, a ja zamiast robić przedświąteczne porządki, robię przedświąteczne burdello. Największe, rzecz jasna, w sobie i ze sobą. No bo kiedy w końcu wezmę się za siebie i na przykład pozbędę się tych hodowanych i pielęgnowanych w czasie ciąży zwałów...no dobra, może nie zwałów, ale tych boczków, wałeczków i całego tego ustrojstwa, które zamiast być mięśniami jest tłuszczem? Może nie ważę czterystu kilogramów ani  w ogóle nie jestem przesadnie gruba, ale czy nie lepiej byłoby - zamiast wciąż narzekać, że nie czuję się dobrze z moim rozleniwionym ciałem - po prostu ruszyć tyłek z domu i zawędrować do jakiegoś klubu fitness, na basen, czy jogę? Kiedy wreszcie poukładam sobie wszystkie sprawy z przeszłości, zakończę toksyczne dla mnie znajomości, przestanę zaśmiecać sobie pamięć wspomnieniami, które mnie ranią? Lista tego typu pytań jest naprawdę bardzo długa.

Zapamiętaj tę starą chińską prawdę: ideały nie istnieją 

Mam nadzieję, że zbliżający się czas będzie okazją do przemyśleń i do działania. Choć ta cała przedświąteczna bieganina z pewnością nie sprzyja skupianiu się na egzystencjalnych przemyśleniach, myślę, że warto w tym czasie zastanowić się nad tym, co jest dla mnie ( i dla każdej/ każdego z nas) naprawdę ważne, przewartościować sobie pewne rzeczy i spojrzeć na nie inaczej. Czy w tym roku najważniejsza będzie piękna choinka pod sufit i cudownie wypucowane mieszkanie, czy może czas spędzony z rodziną? Ja osobiście postanowiłam powiedzieć sobie w tym roku: wyluzuj. To nie muszą być idealne święta. W idealnym mieszkaniu, z idealnym wigilijnym stołem. W ogóle nie tylko święta nie muszą być idealne, ale w zasadzie każdy dzień. Ja nie muszę być idealna. W ostatnim poście pisałam, że udaje mi się pogodzić ze sobą wszystkie moje pasje, studia, a do tego pracę i bycie mamą, choć nierzadko jest to okupione trudem, czasem ponad moje siły. Ostatnie miesiące pokazały mi, że czasem trzeba pozwolić sobie na chwile słabości. Na to, żeby zwyczajnie nie mieć ochoty stawać na głowie, by być piękną i dobrze ubraną, aktywną zawodowo i jeszcze uprawiającą dziesięć rodzajów sportu, grającą na harfie, pełnoetatową mamą. Bo to jest zwyczajnie niemożliwe. To zawsze jest układ "coś za coś". Rybki albo akwarium. Wóz albo przewóz. I nie chodzi o to, że nie da się robić nic poza byciem rodzicem, czy studentem, czy pracownikiem, czy pasjonatem czegoś. Chodzi o to, że nie zawsze jest tak kolorowo, jak się z zewnątrz wydaje. Nie zawsze to jest bycie tym wszystkim na raz na sto procent. Zajmowanie się Witkiem pochłania mnóstwo mojego czasu, niemalże całe dnie. I to jest coś, co uwielbiam robić, co daje mi dużo radości i satysfakcji. Ale są takie momenty, kiedy chciałabym zrobić coś tylko dla siebie, w dodatku sama. Bez męża, bez dziecka. I zawsze w takich chwilach dopadają mnie wyrzuty sumienia. Że jak to tak, pójdę i zostawię mojego syna, mój P. w domu zakopany w pieluchach, a ja gdzieś się szlajam i jeszcze wywalam pieniądze bóg wie na co, a przecież mogłabym kupić za to pampersy...NO NIE, KURNA, BEZ PRZESADY. Na szczęście od czasu do czasu uświadamiam sobie powyższe. I w tym momencie jestem zdania, że wyjście do kosmetyczki na manicure, czy pójście do muzeum nie czynią mnie pretendentką do tytułu Najgorszej Matki we Wszechświecie. O, wielki Dystansie, gdybym umiała cię czcić i wyznawać w każdym momencie swojego życia! O ileż byłoby ono szczęśliwsze i spokojniejsze.

Zrób postanowienia, tylko tym razem sensowne

Koniec roku to taki fajny czas na rozliczenie się ze sobą. Niektórzy uważają, że robienie postanowień ma mniej więcej tyle samo sensu, co bycie zakonnicą w czasie orgii - ja jestem zdania, że każdy zamysł zrobienia czegoś dobrego ze sobą, czy dla innych, czegoś, o czym od zawsze się marzy, ma w sobie bardzo dużo sensu i że warto takie postanowienia robić i próbować je wcielić w życie. Choćby próbować. Małymi krokami można dojść do wielkiego celu.
Żeby nie było, że jestem gołosłowna, podzielę się moimi postanowieniami, a co.

1. Dokończyć pisanie pracy
2. Zacząć brać lekcje j. chińskiego
3. Zacząć ćwiczyć (jeszcze nie wiem co, może pływanie?)
4. Zamknąć sprawy z przeszłości
5. Dbać więcej o siebie, zdrowo jeść i dużo się ruszać
6. Pozwolić sobie na chwile słabości
7. Ćwiczyć się w robieniu na drutach
8. Prowadzić regularnie bloga
9. Rozmawiać szczerze z rodziną
10.Nie węszyć wszędzie teorii spiskowych
11. Nie przejmować się tak każdą głupotą
12. Otworzyć się bardziej na ludzi
13. Pozwolić sobie na bycie nieidealną mamą
14. Czytać dużo książek
15. Choć raz w miesiącu robić dla siebie coś wyjątkowego
16. Choć raz w miesiącu zrobić coś wyjątkowego dla P. i Witka
17. Mówić sobie często: dasz radę!

Dobra, wystarczy, więcej i tak nie zapamiętam.

Ponieważ w tym roku nie będziemy mieć na święta choinki (za małe mieszkanie), pocieszę się zdjęciem naszej zeszłorocznej :) Następne święta będziemy obchodzić już w nowym miejscu (nareszcie!) i pewnie ubierać tę samą, tylko, że już we trójkę :) Wesołych!

wtorek, 8 października 2013

Serc więcej niż gwiazd

Zastanawiam się czasami, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie pojawił się w nim Witek. Jak wyglądałby dzisiejszy dzień i każdy następny, co zajmowałoby mój czas, co bym osiągnęła i czego się nauczyła. Pewnie mieszkałabym zupełnie gdzie indziej niż teraz. Byłabym dopiero dwa miesiące po ślubie. Pisałabym pracę magisterską. Studiowała drugi kierunek. Uczyłabym się, tak jak zawsze, całymi dniami, wracała do domu późnym wieczorem, spała mało, jadła byle co, za to w przeliczeniu nie na talerze a na ciężarówki. Wiecznie miałabym pretensje do świata, zawsze dokądś bym się spieszyła, a swoim wyrazem twarzy nadal mówiłabym całemu światu (choć bezwiednie, ja tak po prostu mam): "precz ode mnie". Czy osiągnęłabym cokolwiek, czy udałoby mi się poszerzyć horyzonty - nie wiem. Jestem natomiast pewna, że zapracowywałabym się praktycznie na śmierć, o ile permanentny stres nie ubiegłby mnie i nie wrzucił do grobu tego uosobienia nerwicy, którym byłam.

Ten maleńki człowiek wywrócił całe moje życie do góry nogami. Być może to stwierdzenie wyda się niektórym straszliwym banałem - dla mnie jednak długo nie było oczywiste, że pojawienie się dziecka oznacza: nic już nie będzie takie samo. Nosząc pod sercem to nowe, bezbronne życie, powoli uświadamiałam sobie, jak bardzo zmienia się świat wokół mnie i ja sama. Wszystko wtedy zwolniło, praktycznie stanęło w miejscu. Ktoś kazał mi grać w zupełnie innym filmie niż do tej pory. Bo, wbrew moim oczekiwaniom, to nie było tak, że nosząc przed sobą gigantyczny brzuch byłam w stanie przesiedzieć cały dzień na uczelni, czy gonić zwiewający mi sprzed nosa tramwaj. Moja ukochana kawa, która każdego ranka podtrzymywała mnie przy życiu nagle stała się obrzydliwa, a ja pomiędzy kolejnymi posiedzeniami w toalecie, podczas których miałam okazję przysłuchiwać się dokładnie szumowi muszli (bynajmniej nie takiej znad morza) miałam ochotę prędzej umrzeć, niż napisać choć jedno zdanie mojej pracy. W pierwszym okresie ciąży moim ulubionym miejscem przestał być Wydział Polonistyki, zostało nim natomiast znajdujące się w pokoju ogromne łóżko, w którym fantastycznie się śpi, za to uczy do bani. Cóż, można powiedzieć, że po prostu zmieniły mi się priorytety. Nie powiem, żebym czuła się z tym wszystkim wspaniale. Szczerze mówiąc, czułam się beznadziejnie i minęło naprawdę dużo czasu zanim przyzwyczaiłam się do ówczesnej sytuacji. W moim życiu może nie rozegrał się żaden dramat, a już na pewno nie tragedia, ale naprawdę trudno było mi odnaleźć się w świecie, w którym zwyczajnie i bezczelnie ograniczało mnie własne ciało. Gdybym przez bite dziewięć miesięcy nie czuła się tak fatalnie, jak nigdy w całym życiu, być może robiłabym w tym czasie więcej z tego, co zajmowało mnie przed ciążą. Nie było mi to jednak dane, toteż zamiast czytać Schopenhauera wolałam przeglądać M jak mama, na spacery chodziłam w tempie żółwim, a na wykładach - jeśli już się pojawiałam, to prędzej z dzierganym dla Witka szaliczkiem niż z długopisem i kartką papieru. I jeśli piszę teraz to wszystko, to nie chodzi mi o to, żeby powiedzieć, że w nosie miałam cały świat i przyoblekłszy strój świętej krowy rozpoczęłam życie leniwca. Ja po prostu troszcząc się najbardziej o maleństwo, nie o siebie samą, zwolniłam, przestałam biec nie wiadomo po co i dokąd, na bok odrzuciłam stres i nerwy, nie martwiłam się już o to, czy zdążę nauczyć się wszystkiego na egzamin i czy dobrze przygotowałam się na ćwiczenia. Nie starałam się już wszystkiego robić najlepiej jak tylko można, przestałam się oceniać i wymagać od siebie aż tak wiele. Pozwoliłam sobie na głęboki oddech. Takie zwariowane życie prowadziłam do czasu pojawienia się miniaturowego Witka i, paradoksalnie, ten czas po jego zaistnieniu okazał się bardziej normalny od poprzedniego.

Patrzę na to moje kilkumiesięczne szczęście, które wtyka do buzi wszystko, co znajdzie się w zasięgu jego ręki, a ślini się tak, że zastanawiam się, czy urodziłam dziecko, czy buldoga...i co sobie myślę? Że choćby nie wiem co obiecywano mi w zamian, nie cofnęłabym czasu. Nigdy przenigdy nie zamieniłabym życia, które mam teraz na to poprzednie. Bo dzięki temu, że jest On, ja widzę więcej i lepiej. Zupełnie inne rzeczy i sprawy są teraz na pierwszym miejscu. Doceniam to, co mam i cieszy mnie naprawdę każdy jeden dzień spędzony z rodziną. A studia? Praca? Pasje? Nie uciekły. Mam czas na wszystko i wszystko udaje mi się pogodzić, choć bywają trudne momenty. Pomysłów na to, co robić w życiu mi nie brakuje i pewnie nie braknie. Już samo obserwowanie tego, jak Witek się rozwija, jak rośnie i jak szybko się uczy, zajmuje mnie bardziej niż kiedykolwiek mogłabym przypuszczać. I każdy dzień, taki jak dzisiejszy - spędzony na zabawie z Nim, na robieniu na drutach ubranek dla Niego, na rozmowie z mężem i z mamą - jest dla mnie niezwykły. Bo bycie mamą - niby najzwyklejsza rzecz pod słońcem i o czym tu w ogóle pisać...- to coś niesamowitego i sprawiającego, że warto uchwycić każdy moment i każdą myśl w tym temacie. A o czymś niesamowitym z pewnością można pisać. Nawet tak długie posty.

poniedziałek, 7 października 2013

Pierwsze kroki

Stało się! Nareszcie zebrałam się w sobie i usiadłam do napisania pierwszego posta. Początki zawsze bywają trudne i tak też jest z moim debiutem w sieci - skrobanie tych kilku niezgrabnych zdań wcale nie przychodzi mi z łatwością. Ale uparłam się i skoro już - zarzekłszy się uprzednio na wszystkie świętości, że blog powstanie i sumiennie prowadzony będzie - postanowiłam włączyć komputer i zacząć klepać w klawiaturę, post się napisze, choćby nie wiem jak był do chrzanu i pożal się Panie Boże.
Mam nadzieję, że ten blog stanie się miejscem, w którym uda mi się opowiedzieć wszystkim zainteresowanym o tym, co najbardziej mnie cieszy i motywuje do działania - o byciu mamą, szczęśliwą i spełnioną, zakochaną bez pamięci w swoim Witku. Mamą stawiającą czoła przeciwnościom losu. Mamą, która uwielbia swoje (nie)zwykłe życie. A także o tym, jak pogodzić macierzyństwo ze studiami i pracą nie zapominając przy tym o sobie, jak być matką i kobietą, jak być matką i córką, żoną, przyjaciółką... Oprócz wszystkich tych przemyśleń małego misia niewątpliwie znajdą się tu także rozmaite porady, temat rodzicielstwa bliskości, coś niecoś o kuchni i gotowaniu, ekologii i chustonoszeniu. Zapraszam do lektury wszystkie młode mamy (ale nie tylko!), zachęcam do komentowania i proszę o wyrozumiałość. Stawiam swoje pierwsze kroki nie tylko na bloggerze, ale także w tym, o czym usilnie starać się będę pisać - w rodzicielstwie i w życiu.

Post, tak jak myślałam, do udanych nie należy...Pozwólcie, że zrzucę winę na późną porę i dzień pełen wrażeń. Niektórzy śpią już od dawna, czas do nich dołączyć ;)