piątek, 16 maja 2014

Pierś czy butelka - w obronie zdrowego rozsądku

Witek w chuście śpiący do cyca mojego przytulony
Wiecie jakie jest moje podejście do karmienia piersią. Wiecie jakie były początki mojej i Witka mlecznej drogi. Nasz start z karmieniem piersią opisywałam nie tak dawno tutaj. Napotkaliśmy wiele trudności, które tylko po części udało nam się przezwyciężyć. Nie wspominam najlepiej tego czasu, ale wiem, że gdybym wtedy miała więcej wiary we własne możliwości i odrobinę więcej samozaparcia, z pewnością udałoby mi się ustabilizować laktację, przekonać Witka do piersi i w końcu przejść na wyłączne karmienie piersią, co pewnie skutkowałoby tym, że karmilibyśmy się do dzisiaj, a w perspektywie jeszcze dosyć długo.
Bardzo żałuję, że karmiliśmy się tylko przez dwa miesiące. Stało się jednak, jak się stało i nie ma co rozpamiętywać miesiącami tych porażek. Witek od momentu odstawienia żywi się mlekiem modyfikowanym, najlepszym, jakie jest w sprzedaży, najada się, jest szczęśliwy i spokojny. Ja za to staram się jak tylko potrafię dawać mu tyle samo bliskości, ile ma dziecko przytulone do piersi mamy. Często nosimy się w chuście, śpimy razem, dużo się tulimy, masujemy. Gdy karmię Witka butelką, przytulam go mocno do siebie i patrzę mu w oczy, a gdy tylko mam okazję - odsłaniam kawałek ciała i przytulamy się skóra do skóry. Wituś jest niesamowitą przylepą i w ciągu dnia wielokrotnie sam obejmuje czy to mnie, czy P. Daje nam całusy. Widać, że czuje się przy nas bezpiecznie i dobrze.

Piszę to wszystko nie z potrzeby usprawiedliwienia przed całym światem mojego sposobu karmienia. Nie czułam nigdy takiej potrzeby i nie wydaje mi się to konieczne. Opowiadam o tym, bo wiele się ostatnio mówi i o karmieniu piersią, i o mieszankach, częstując przy tym młode matki moralną oceną ich wyborów. Ja nie kwestionuję tego, że kobiecy pokarm jest najwłaściwszym pokarmem dla niemowlęcia. Nie przeczę, że karmienie piersią to niewątpliwe najlepszy sposób żywienia dziecka. Bo takie są fakty i nie sposób ich zmienić. Podziwiam matki karmiące i zazdroszczę im. Ale irytuje mnie wszelka pochwała karmienia naturalnego opierająca się na mieszaniu z błotem matek karmiących mieszanką i wynajdywaniu argumentów przeciwko mm. Karmienie piersią należy promować, należy też podkreślać jego zalety, ale nie sprzedając przy okazji wszystkim matkom nieprawdziwe lub mocno przesadzone informacje na temat mieszanek. To są w większości mity bądź hasła rzucane bez namysłu. Bo jeśliby zgłębić temat, okazuje się, że to nie do końca tak, jak mówią. Słyszałam i czytałam wiele opinii na temat karmienia sztucznym mlekiem i - jeśli chodzi o najmroczniejsze z nich - najczęściej wypowiadały je mamy karmiące piersią. Trochę przerysowany ten diabeł, uwierzcie mi. A oto, jak go malują.

Zasłyszane opinie o mieszankach:

- miesięczny koszt karmienia mieszanką to równowartość dwutygodniowego pobytu w pięciogwiazdkowym hotelu
- dziecko karmione mieszanką je nawet wtedy, gdy nie jest głodne, przez co tyje i często ma nadwagę
- dziecko karmione mieszanką nie może być blisko z matką
- dziecko na mleku modyfikowanym często choruje, co jeszcze bardziej zwiększa wydatki, bo trzeba bez przerwy kupować leki
- matce, która karmi sztucznie zależy tylko na własnej wygodzie
- dziecko, które żywi się mieszanką ma chroniczne zaparcia
- sztuczne karmienie jest nieekonomiczne i nieekologiczne, bo wiąże się z większym zużyciem wody (mycie butelek i smoczków + woda potrzebna do przygotowania mleka)
- przygotowanie mieszanki zajmuje wiele czasu, co utrudnia nakarmienie dziecka poza domem, w nocy itp.

Tak to się w skrócie przedstawia. Rzecz jasna, mając tak jasno i klarownie wyłożone argumenty przeciwko mieszankom, nie sposób nie odczuć wyższości nad kobietami, które - co tu dużo mówić - katują swoje dzieci. I, skoro wszystkie te twierdzenia sytuują się w opozycji do pozytywnych aspektów karmienia piersią, trudno byłoby nie uzmysłowić sobie następujących faktów o karmieniu naturalnym:

karmienie piersią nic nie kosztuje, dziecko na piersi praktycznie nie choruje, matka karmiąca to prawdziwa matka, dziecko karmione piersią można nakarmić o każdej porze, w każdym miejscu.

Na pierwszy rzut oka: wszystko się zgadza. Cała prawda o jednym i drugim sposobie karmienia. Tylko, że...to nie jest takie proste, jak się może wydawać. Różne są przyczyny, dla których mamy decydują się na taki a nie inny sposób karmienia malucha. Różne są kobiety, różne są dzieci i ich organizmy. Różne jest podejście do tematu, wiedza o nim i stopień zaangażowania w sprawę. Różne nastawienie i optyka. Ile mam, tyle doświadczeń. Wiem, że opinie na temat mieszanek opierają się głównie na wynikach prowadzonych badań, które obejmują dość dużą liczbę dzieci karmionych w ten sposób. Wiem, co pokazują statystyki. Znam nieocenione właściwości kobiecego mleka, wiem, jak mądra jest natura. Do głowy by mi nie przyszło, by udowadniać, że mieszanka jest lepsza od mleka matki. Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że zarówno jedna jak i druga strona medalu wygląda nieco inaczej niż na załączonym obrazku. Nie jest prawdą, że mleko modyfikowane kosztuje majątek. Witek pije naprawdę jedno z najlepszych mlek dostępnych na rynku i w okresie największego zużycia mieszanki wydawaliśmy miesięcznie ok. 110-120 zł. To nie jest kwota za którą można nie wiadomo co kupić. Butelki i smoczki dostaliśmy w szpitalu w prezencie - każda mama po porodzie dostawała paczuszkę z różnymi akcesoriami, więc na to nie wydaliśmy nic. Wymiana smoczków pozbawiała nas ok. 9 zł co dwa, trzy miesiące. Później dokupiliśmy tylko większą butelkę i smoczek dla starszych niemowląt - nie zbankrutowaliśmy od tego. Jeśli chodzi o ekonomiczny aspekt kp - nie jest prawdą, że to nic nie kosztuje. Jasne, że mleko z piersi leci za darmo, nie znaczy to jednak, że z taką formą karmienia nie wiążą się żadne wydatki. Nie wiem jak inni, ale ja i moje znajome mamy musiałyśmy zapłacić np. za: biustonosze do karmienia, wkładki laktacyjne, witaminy dla kobiet karmiących (ja przy mojej anemii musiałam mieć dobrej jakości preparat), maści do smarowania popękanych brodawek, laktator (niemały wydatek), bieliznę nocną do karmienia, dodatkowo przy moich zjedzonych brodawkach musiałam wspomagać się przez chwilę silikonowymi nakładkami, które z nieba mi nie spadły. Tak samo jest ze zdrowotnym aspektem jednego i drugiego sposobu. Witek karmiony piersią ciągle miał kolki, karmiony mm - ani razu. Wituś ma jedenaście miesięcy i odkąd się urodził chorował mi jeden raz. Było to w zasadzie przeziębienie i w aptece zaopatrzyłam się w lek przeciwgorączkowy, maść majerankową, wodę morską i maść wygrzewającą. I to tyle - po tygodniu byliśmy zdrowi. Nie powiem ile znam matek, które karmią piersią, i których dzieci pierwszy rok życia spędzają na antybiotykach i w szpitalu. Znam kilka, choć może to bez znaczenia w obliczu statystyk. Witek jest szczupłym dzieckiem. Witek nie ma zaparć. Witka i mnie, tak samo jak Witka i P., łączy szczególna więź. Przygotowanie mieszanki zajmuje mi trzy minuty. Tyle samo, a czasem więcej czasu zajmowało mi przygotowanie się do karmienia piersią. Jeśli ktoś mówi mi o zużyciu wody przy wyparzaniu butelek, ja mogę mu powiedzieć o zużyciu wody przy praniu utopionych w mleku pieluszek tetrowych, które tamowały mleczną powódź, za każdym razem gdy karmiłam. W moim przypadku nie sprawdziło się karmienie piersią w każdym miejscu - mleko za bardzo lało mi się z piersi i musiałabym chyba chodzić wszędzie z torbą ubrań na przebranie. Mleko modyfikowane za to wsypywałam do butelki, brałam termos z ciepłą wodą i po kłopocie. To nie jest tak, że mi na moim dziecku nie zależy. To nie jest tak, że liczy się tylko moja wygoda. Kocham moje dziecko, jak każda matka. I jak każda matka chcę dla niego jak najlepiej. Robię wszystko co w mojej mocy, by Witkowi niczego nie zabrakło. Czasem nie jest idealnie, ale to naturalny stan rzeczy. Jesteśmy przecież tylko ludźmi, wszyscy, każdy z nas. Bądźmy dla siebie wyrozumiali, otwórzmy czasem oczy trochę szerzej.

Nie idzie mi o to, by nie chwalić naturalnego karmienia. Nie idzie mi o to, by pisać peany na cześć mieszanek. Chodzi mi o zwykłą uczciwość, o mówienie prawdy. Nie ma jednej drogi. A prawda ma wiele twarzy. Ta wojna nie ma przecież sensu.

* * *

To się rozpisałam! A teraz trochę z innej beczki - jak pewnie zauważyliście, zmieniła się nazwa bloga :) Dotychczasowy tytuł był moim numerem jeden, ale też, niestety, był mało zrozumiały, co znacznie ograniczało nam zasięg. Postanowiliśmy więc z Berbeciem wybrać inną nazwę i tak oto zwyciężyła obecna. Po kilku miesiącach pisania rysuje mi się trochę spójniejszy obraz tematyki bloga, widzę mniej więcej, w którym kierunku to idzie. Blog jest naszą opowieścią o macierzyństwie, o relacjach w rodzinie, trudnych i pięknych momentach. To trochę taki dziennik moich wychowawczych starań, w którym dużo jest o bliskości, rozmowach i o świadomym rodzicielstwie. Chcemy Wam przybliżyć tę piękną stronę życia, widzianą naszym okiem. Słowem i gestem to dwa aspekty mojej relacji z Witkiem. Dwa narzędzia, którymi posługuję się, by mówić mu co dzień, jak bardzo go kocham. Zachęcam do śledzenia naszej strony, kto wie, jak dalej się nam rozwinie ;)  

środa, 7 maja 2014

Dziesięć miesięcy Bercika i jego pierwsze buciki

Uf, nareszcie zabrałam się do napisania tego posta! Już sama nie wiem jak długo odkładałam to "na jutro", ciągle nie mogąc zebrać się w sobie i każdego dnia powtarzając, że "jutro też jest dzień". I tak mijały mi dni, a nawet tygodnie, bo przecież Berbeć dziesięć miesięcy skończył już dawno. Nie mam pojęcia, co takiego robię z tym czasem, że tydzień potrafi przelecieć mi koło nosa zupełnie niepostrzeżenie, a ja budząc się co rano, zaraz po tym, jak wstanę z łóżka muszę się do niego kłaść z powrotem, bo nagle ranek zamienił się w wieczór. A mnie wciąż wydaje się, że przecież "mam czas", że czego nie uda mi się zrobić dzisiaj, na pewno dam radę zrobić jutro albo pojutrze, albo popojutrze, albo...No tak. A czasu przecież nie da się oszukać. On nie stoi w miejscu ani się nie cofa. On pędzi. Galopuje. I tym samym wpędza mnie w depresję w każdej minucie mojego krótkiego życia. Każdego dnia. Tik tak tik tak tik tak.

Nie tylko zegary (śmierć zegarkom!) przypominają mi ciągle o linearnym wymiarze czasu, robią to także zmarszczki na mojej twarzy (ostatnio mnożą się jak szalone, już nikt nie dałby mi 15 lat), zmieniające się w kalendarzu cyferki i oczywiście już nie taki mały Maluszek, którego trzymam pod swoimi matczynymi skrzydłami już jedenaście miesięcy bez dziewięciu dni. W kalendarzu pierwszego roku Berbecia nie zostało wiele kartek. Każdy kolejny miesiąc przynosi nam nowe umiejętności i upodobania, nowe zęby, dodatkowe kilogramy, centymetry...Bercik rośnie jak drożdżowe ciasto mojej mamy - całkiem spora już z niego bułeczka. Choć w dalszym ciągu należą mu się tytuły najsłodszego szkodnika świata, naczelnej przylepy i największego psotnika, a jego temperament pozostaje raczej bez zmian, wciąż potrafi nas zaskakiwać, z reguły pozytywnie ;)


Kulinaria

Nasz Witek jest prawdziwym smakoszem. Praktycznie nigdy nie wybrzydza przy jedzeniu, wsuwa wszystko, co tylko mu się zaproponuje. Jeśli nie chce czegoś zjeść, to tylko w wyjątkowych przypadkach - coś musi mu wybitnie nie smakować bądź być grubo po terminie ważności. Nasz Bercik codziennie zjada: ok. 800 mililitrów kaszki (je trzy razy dziennie), dosyć spory obiad (niekiedy dwudaniowy), deser (w postaci owoców, sporadycznie przecierowego soku). Do tego wypija mniej więcej pół szklanki herbatki owocowej (woda niestety mu nie odpowiada). Między posiłkami podjada kukurydziane chrupki i/lub biszkopty. W czasie długich przechadzek po podłodze zjada również wszystkie farfocle, które znajdą się w zasięgu jego wzroku. Nie pogardzi również okruszkami ze stołu, kurzem, plastikiem, włosami, celulozą, wolę nie wiedzieć czym jeszcze. Ostatnio, gdy tylko na chwilę się odwróciłam, dorwał papier toaletowy i jął namiętnie go pałaszować. Ja oczywiście nie pozwalam mu zjadać rzeczy niejadalnych i każdorazowo wyciągam mu je z paszczy - wymaga to jednak ode mnie dużej mobilizacji i stale włączonego trybu czuwania. Póki co jakoś sobie radzę.


Zabawa

Na chwilę obecną Witka interesuje najbardziej wszystko to, co zabawką nie jest, czyli między innymi cały sprzęt RTV i AGD, jaki znajduje się u nas w domu. Fascynują go laptopy i telefony. Buty i ubrania. Nawet mokre pranie budzi w nim więcej emocji niż największy pluszak i wszystkie zabawki z Fisher Price. Staramy się jednak przekonywać go, że prawdziwe zabawki są o wiele ciekawsze. Pod warunkiem, że w zabawie uczestniczy co najmniej jeden rodzic, Berbeć potrafi dosyć długo bawić się w układanie obręczy, dopasowywanie kształtów, turlanie piłki i robić wiele innych rzeczy. Z pasją zaczytuje się w książeczkach dla dzieci. Z dziką przyjemnością studiuje też nasze podręczniki.








Relacje

Generalnie zasada jest taka: rodzice zawsze na pierwszym miejscu. Wszystkich pozostałych członków rodziny oraz naszych znajomych Berbeć traktuje z mniejszym  lub większym dystansem. Jeśli o samych rodziców chodzi... cóż...Witek jest jak chorągiewka. Jednego dnia woli lepić się do mamy, innego dnia do taty. Od dłuższego czasu jest tak, że od uspokajania i usypiania jest tylko i wyłącznie tata. Oczywiście gdy go nie ma, z powodzeniem mogę go zastąpić, za to, gdy jest w domu - nie ma takiej opcji. Ja zajmuję się karmieniem, spacerami i zabawą - mam na to monopol, chyba, że okoliczności mi przeszkodzą. Soczystymi całusami Witek obdarowuje nas za to po równo ;) Miłości nikomu z nas chyba nie brakuje. Choć cierpliwości czasem i owszem...


Popołudniowe drzemki i nocne spanie

Tych pierwszych ostatnio nie ma praktycznie wcale. Przy mnie Witek śpi jedynie na spacerach. Jedna drzemka w ciągu dnia to duży sukces. Noce przesypia całe, choć w dalszym ciągu śpi z nami w łóżku. Wszelkie próby umieszczenia go w osobnym łóżeczku zakończyły się porażką, na razie wolimy więc nie wracać do tematu "przeprowadzki". Ostatnio P. udało się nakłonić Witka do usypiania w łóżku - przynajmniej nie trzeba kołysać dziesięciu kilogramów godzinami, zanim zasną. 

Pierwsze kroczki i buciki emele

Wituś coraz pewniej chodzi trzymany za rączki. Sprawnie przemieszcza się przy meblach i ścianach. Dzielnie przemierza mieszkanie z zakupionym nie tak dawno pchaczem. Potrafi już sam stać, ostatnio coraz dłużej. Co jakiś czas próbuje zrobić pierwszy samodzielny kroczek, ale jak na razie wszystkie te odważne próby kończą się głośnym upadkiem na pupę ;) Nie poganiamy go ani do niczego nie zmuszamy, kibicujemy mu jednak każdego dnia i obserwujemy jego wytrwałe ćwiczenia. By małe witusiowe stópki mogły tuptać nie tylko po mieszkaniu, zdecydowaliśmy się na zakup pierwszych bucików. Naszukaliśmy się niemało zanim znaleźliśmy odpowiednie, jednak dla butów, które nabyliśmy było warto! Nowe buciki Witka to roczki firmy EMEL - ręcznie szyte, wygodne i mięciutkie, wykonane z bardzo dobrych materiałów. Testujemy je dopiero od dwóch dni, jak na razie nie mamy do nich żadnych zastrzeżeń - nie obtarły witusiowej nóżki, nie przygniotły paluszków, są przewiewne, Witkowi wygodnie się w nich chodzi. Niebawem postaram się napisać o nich coś więcej, choć już teraz jestem przekonana, że są godne polecenia. Nasza rekomendacja nie będzie postem sponsorowanym - uprzedzam na wstępie - na buciki zdecydowaliśmy się po wielu tygodniach poszukiwań i jesteśmy zadowoleni na tyle, że z chęcią Wam o nich opowiemy. Nawet bez żadnego profitu ;)



Ja naprawdę wciąż nie mogę uwierzyć, że moje maleństwo lada moment skończy roczek. Okrągły roczek. 365 wspólnie spędzonych dni. Ile to godzin? Ile minut? Dlaczego czas tak szybko płynie?

piątek, 2 maja 2014

To był maj

Jakoś w maju ubiegłego roku wybraliśmy się z Pe w plener, by, nim nadejdzie ten dzień, upamiętnić na zdjęciach mnie i Berbecia jeszcze w dwupaku (a przy okazji uwiecznić mój największy we wszechświecie brzuch). Było piękne majowe popołudnie, upał nie z tej ziemi, komary cięły jak wygłodzone bestie, ja sapałam już jak lokomotywa, a spuchnięta byłam kosmicznie - jakby ktoś wlał we mnie z dziewięćdziesiąt litrów wody. Witek jeszcze przez parę tygodni mógł siedzieć wygodnie w brzuszku, a ja i Pe mogliśmy cieszyć się ostatnimi chwilami nierodzicielskiego życia. To był czas, kiedy jeszcze spać mogłam nawet do dziesiątej, jeśli chciałam...kiedy mogłam wyjść dokąd chciałam i wrócić o której tylko chciałam...co prawda nigdy sama, zawsze z moim słodkim ciężarem, jednak wtedy ten ciężar nie wydawał z siebie żadnych dźwięków, niczego się nie domagał, kopał tylko czasem w żebra i po wątrobie, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co serwuje mi odkąd się urodził.

Ten zeszłoroczny maj wspominam miło - to był czas niecierpliwego oczekiwania i niesamowitej radości, pełen obaw i jednocześnie pewności, że damy radę, choć cały nasz świat stanie na głowie. To był piękny czas. Wtedy nawet nie przypuszczałam, że może być po stokroć piękniej. A tak jest. Minął rok, a ja nie wyobrażam sobie, że nasze życie miałoby potoczyć się inaczej. Co mi po spaniu do dziesiątej, co mi po tych wszystkich wypadach w różne miejsca...Bez mojej rodziny nie miałabym nic.

Wtedy to był maj. Początek tej niekończącej się opowieści.

okazja dla wszystkich, którzy nie mieli przyjemności podziwiać
mojego brzucha - był naprawdę duży!

wtedy jeszcze nie miałam zakoli. w ogóle miałam dużo włosów, nie to co teraz...

mama - pulpet


mama - baryłka

;)