niedziela, 15 czerwca 2014

Skorupki, spazmy i wyrzuty sumienia

Są takie dni jak ten dzisiejszy, kiedy myślę sobie, że nie jestem gotowa na drugie dziecko. A właściwie nawet na to pierwsze nie jestem gotowa. To są dni, kiedy myślę sobie, że jestem kiepską...złą...co ja mówię! BEZNADZIEJNĄ matką. I że jedno dziecko to o troje za dużo.


Dziś taka scena: siedzę w kuchni i ryczę, po prostu zalewam się łzami i trzęsę cała z nerwów. Witek na rękach u taty, wtulony w jego ramię przygląda mi się spod zmrużonych oczu. A ja nie chcę i nie mogę na niego patrzeć. No po prostu nie mogę po tym, co mi zrobił. Mąż pociesza i mówi, że zbyt emocjonalny mam stosunek do świata. No i co z tego, że emocjonalny? Wkurzam się jeszcze bardziej, mam ochotę uciekać jak najdalej. Znaleźć się daleko od odpowiedzialności, która miażdży mnie co dzień tak, że pozbierać się do kupy nie mogę. No bo co ze mnie za matka? Co ze mnie za matka?! Innym przecież takie rzeczy się nie zdarzają. Nie znam matki, której dziecko grzebałoby w śmieciach i zajadało się skorupkami po jajkach, podczas gdy ta w najlepsze suszyłaby sobie włosy w łazience. Nie znam matki, która pozwoliłaby swojemu dziecku zlecieć z łóżka w czasie wspólnej dla nich obu drzemki. Która matka zostawia w kuchennych szufladach spinacze, które w każdej chwili mogą wystąpić w roli przekąski dla jej dziecka? Której matce zdarzyło się wyciągać dziecku z paszczy pastę do butów? A co z tymi czipsami, które Witek znalazł ostatnio za biurkiem i spałaszował mlaszcząc zanim zdążyłam zamrugać? A z tym bananem, którego nie rozgniotłam dokładnie i przez to Witek się zadławił? Jak długo mogłabym tak jeszcze wymieniać? Wiem, co powiedziałby mój mąż, już słyszę w głowie jego głos. "Świrujesz, kochanie". Aha, wiedziałam. Całkiem możliwe, że ześwirowałam. Taka ze mnie matka-wariatka. Rzeczywiście, jak tak dalej pójdzie, zaprzyjaźnię się z kaftanem. Bo na zawał o mały włos nie zeszłam już chyba ze trzy razy dzisiaj. 

Dwoję się i troję, żeby to moje dziecię zawsze było nakarmione i czysto ubrane. Żeby zawsze miało sucho w pieluszce i było zadowolone. Żeby było bezpieczne, niezależnie od sytuacji. Żeby zawsze mu wszystko tłumaczyć i je przytulać, nigdy nie krzyczeć i nie oceniać. I staram się ciągle i edukuję, i dokształcam w temacie rodzicielstwa. I lecę z rana na bazarek, żeby najlepsze warzywa na zupkę kupić. A ono...zjada śmieci z kosza, paluszki przycina, złości się i mnie kopie, zrzuca na siebie książki, dławi się moją zupą, bo taka jest obrzydliwa, we własną kupkę potrafi łapsko wsadzić i ugryźć mnie w nos też potrafi tak, że gwiazdy świecą mi przed oczami...Gazetę nową porwać na strzępy...Telefon cisnąć o kafle tak, że biedaczek żywot swój kończy na zawsze...Spację wyrwać z laptopa i inne przyciski...Przytulać się do taty i mnie odpychać nerwowo...Po czym popatrzeć na mnie potrafi oczyskami tymi, co za serce chwytają, buziaka-śliniaka zaserwować, "mama" powiedzieć rozkosznie tak, że rozpływam się jak cukier w herbacie...A ja biję się w pierś, bo znów nakrzyczałam, choć nie powinnam, bo pomyślałam sobie: "ty małpiszonie", a przecież wiem, że dziecko moje nie jest złośliwe, bo nie dopilnowałam, nie przypilnowałam, nie zareagowałam na czas, nie zauważyłam...o losie, dlaczego tyle kłód pod nogi matczyne me rzucasz?

No dobra, może rzeczywiście świruję. Nie ma matek idealnych. Bo choć nie znam żadnej matki, której dziecko gustowałoby w świeżych skorupkach w sosie śmietnikowym z dodatkiem skórki od banana, to znam przecież mamę Zosi, która nalała ostatnio do wanienki zbyt gorącą wodę. I inną mamę, której córcia spadła z łóżka, gdy ta odwróciła się na chwilę. Znam nawet tatę, który w środku lata chciał założyć dziecku wełnianą czapeczkę. Uf, czyli każdemu zdarza się czasem popełnić błąd.

Mówią, że człowiek uczy się całe życie. Mówią, że rodzic też człowiek. To skoro tak, to może rodzic też uczy się całe życie? I rodzicielstwa, i dziecka, i jakiegoś zdrowego dystansu do tego wszystkiego...Może Witek ode mnie i ja od niego powinnam się czegoś nauczyć? I może męża czasem też posłuchać, zamiast zagłuszać go ciągle spazmami...?

W duchu powtarzam sobie, że to mija z czasem. I z każdym kolejnym dzieckiem jest już coraz lepiej. Ale... mimo to wolę nie sprawdzać czy to prawda. Jeszcze przez długi, z d e c y d o w a n i e długi czas.


sobota, 7 czerwca 2014

Być blisko

Na samym wstępie zaznaczę, że pisząc poniższe nie sprzedaję nikomu jedynej i właściwej drogi, jedynego słusznego modelu postępowania. Piszę, o tym co sama uważam za właściwe i piszę o sobie, bo tylko o tym wolno mi pisać. I dzielić się refleksją też mi wolno ;)


Pamiętacie, jak jakiś czas temu wspominałam, że mamy w planach przenosiny Witka do jego własnego łóżeczka? I jak niedługo potem przyznałam się, że nic z tych przenosin nie wyszło? Ja pamiętam całkiem dobrze. Ale nie mogę sobie przypomnieć, co skłoniło mnie wtedy do rozważania takiej opcji. Być może dziecię moje nie pozwalało nam się wyspać, bo tak bardzo się w nocy rozpychało. Być może było mi wtedy smutno i tęskniłam za wieczornym przytulaniem z P. A może po prostu uznałam, że Wituś jest już na tyle duży, że mógłby, a nawet powinien, spać już sam w swoim łóżeczku. Powodów pewnie było wiele, a przynajmniej dość, by z całą stanowczością rozpocząć przygotowania do łóżeczkowej przeprowadzki. Któregoś dnia wyciągnęłam więc z szafy malutką Witusiową kołderkę i poduszkę, starannie oblekłam materacyk, włożyłam do łóżeczka miękkiego misia i czekałam na pierwszą przedpołudniową drzemkę mojego Tusia. Gdy ta w końcu się trafiła, zabrałam się do dzieła. Ukołysałam i położyłam dziecię, przykryłam, wyszłam z pokoju. Powtarzałam to jeszcze przez kilka dni. Witek niekiedy pozwala odłożyć się do łóżeczka i śpi w nim jakiś czas. Mnie pozwalał umieszczać się tam na pośniadaniowy i niezbyt długi odpoczynek, po którym budził się tak jak zwykle - mocno rozespany, spocony i płaczliwy. Było w tej pobudce jednak coś, czego nie widziałam, gdy drzemał w znajomym mu i ciepłym miejscu. Wituś budził się przestraszony i nieszczęśliwy. Przestraszony - bo zaraz po przetarciu oczu orientował się, że siedzi w klatce, i nieszczęśliwy - bo nikogo nie było obok, gdy budził się w zimnym i mało znanym miejscu. Było kilka takich drzemek. Później Witek za nic w świecie nie życzył sobie lądowania za prętami łóżeczka i musieliśmy na powrót odkładać go tam, gdzie zwykle, zabezpieczając niezbyt miękką podłogę materacem, kołdrą czy czymś innym. Jeśli chodzi o spanie w ciągu dnia: umieszczanie mojego dziecia w naszym łóżku nie jest najwygodniejszą opcją dla mnie - rodzica. Co chwilę muszę sprawdzać, czy dzieć się nie przemieszcza, czy nie planuje przypadkiem powąchać podłogi i poudawać placka. W łóżeczku za to mógłby sobie spać spokojnie, nie byłoby strachu, że spadnie i rozkwasi sobie nos na kafelkach. Opcja łóżeczkowa zapewne miałaby swoje plusy także, a nawet przede wszystkim, w czasie nocnego odpoczynku. Rodzice mieliby w końcu całe łóżko dla siebie. Żadnych stópek wycelowanych znienacka w oko. Żadnych kuksańców w żebra. Żadnych kopniaków w wątrobę. Żadnych rozpychanek-przepychanek. I główki złożonej w środku nocy na moim albo P. brzuchu. Dlaczego więc odpuściliśmy tak łatwo? Na pewno po wielu próbach Witek w końcu przyzwyczaiłby się do zmiany miejsca, dlaczego więc nie próbowaliśmy? Na którymś z blogów rodzicielskich, czytałam jakiś czas temu wpis poświęcony tematowi usypiania dzieci. Przedstawiona w nim była jakaś niesamowita i niezawodna metoda przyzwyczajania dziecka do spania we własnym łóżeczku, w osobnym pokoju. Metoda kontrolowanego płaczu? Jakoś tak. Ja się kompletnie nie znam na takich super-patentach. Nie mam pojęcia o co w nich chodzi. Nie potrafię działać według jakiejś konkretnej instrukcji obsługi, jeśli chodzi o robienie czegokolwiek przy moim dziecku. Zawsze działam intuicyjnie i dokonuję wyborów kierując się sygnałami, które wysyła mi Wituś i tymi, które płyną mi z serca. Przeczytałam jak to zasypianie malucha miałoby wyglądać i oniemiałam ze strachu. Bo dla mnie to nie jest żadna cud-metoda ani żaden "sposób na...", tylko zwyczajna tresura i uprzedmiotowienie dziecka. Zaniechałam dalszych prób przyzwyczajania Witka do łóżeczka, dlatego, że dalsze próby byłyby zmuszaniem go do czegoś, sterowaniem nim i wymaganiem od niego, by działał tak, jak mnie się widzi i podoba. A to tak nie działa, no niestety. Każdy podchodzi do rodzicielstwa na swój sposób. Ja staram się w moim dziecku dostrzec osobę, która myśli i czuje, która ma potrzeby i wyraża je. Traktuję moje dziecko poważnie i wsłuchuję się wyraźnie w to, co chce mi ono powiedzieć. Wituś ostatnio powiedział mi, że nie jest gotowy na spanie bez nas. A ja, gdy to sobie uzmysłowiłam odetchnęłam z ulgą. Jeszcze przyjdzie czas na taką samodzielność. Nie jutro, nie za tydzień, nie za miesiąc. Mamy jeszcze trochę czasu, by nacieszyć się sobą. I by przytulać tę małą główkę, która ląduje co jakiś czas na brzuchu śpiącego rodzica.

Przyznam szczerze, że nie boję się, że Wituś będzie chciał z nami spać do osiemnastki. Albo że nie da nam żyć i wejdzie na głowę. Ja po prostu jestem głucha na wszystkie: "uważaj, bo rozpuścisz". Nie rozpuszczę, tylko posłucham i zrozumiem. I będę blisko.

A łóżeczko zdaje się, że rozmontujemy i wyniesiemy do garażu.