środa, 29 stycznia 2014

Poród - marzenia, a rzeczywistość



Miało być tak:

W środku nocy budzą mnie silne bóle brzucha. Nie mam wątpliwości, że to skurcze, nie jestem tylko do końca pewna, czy to już porodowe, czy tylko przepowiadające. Wchodzę pod prysznic, żeby to sprawdzić. Po dłuższym czasie skurcze nasilają się i już nie mam wątpliwości, że zaczyna się poród. Budzę mojego męża, zabieramy spakowane już dawno torby, zamawiamy taksówkę i jedziemy do szpitala. Trafiamy na porodówkę. Zostajemy zakwaterowani w ładnej sali porodowej, z całym okołoporodowym sprzętem. Poród trwa długo, więc mam czas na to, żeby przebrać się w wygodne rzeczy, wejść pod prysznic, gdy tylko czuję taką potrzebę, ćwiczyć na materacu, by pomóc schodzącej w dół główce mojego maleństwa. Mogę skakać na piłce. Gdy skurcze stają się nie do zniesienia, mój mąż masuje mi plecy, co trochę pomaga. Położna okazuje się być cudowną kobietą - cały czas czuwa nad postępującą akcją porodową i wspiera mnie dobrym słowem. Wreszcie oznajmia, że rozwarcie ma już upragnione 10 cm! Syna wypieram w wybranej przez siebie pozycji, czyli w kucki. Po nadludzkim wysiłku, czeka mnie najpiękniejsza nagroda: mój syn, piękny i zdrowy, drący się wniebogłosy zostaje położony na moim brzuchu. Mówię mu ze łzami w oczach: "udało się nam, nareszcie jesteśmy razem". Dumny tata przecina pępowinę. Położna pomaga mi przystawić synka do piersi. Spędzamy tak razem dwie godziny. Mój mąż, ja i nasz syn. Cieszymy się sobą, nikt i nic nie zakłóca nam tych wspaniałych chwil.

Serio, tak sobie to wszystko wyobrażałam. Niestety, rzeczywistość jak zwykle nie była po mojej stronie. Wszystkie moje smerfne marzenia o porodzie rozwiały się niczym włos na wietrze, gdy na jednej z wizyt usłyszałam od lekarza prowadzącego ciążę: - Muszę skierować Panią do szpitala. Szyja skrócona, rozwarcie na palec, do tego te duże skoki ciśnienia... Najlepiej będzie, jeśli już Pani urodzi. I tak we wtorek, na półtora tygodnia przed terminem wylądowałam w szpitalu, na moim ulubionym oddziale patologii ciąży. Lekarz, który przyjmował mnie w ambulatorium nie mógł zrozumieć, po co w ogóle przyjechałam. Że niby nadciśnienie ciążowe? I gdzie ma Pani to nadciśnienie, dla nas to nie jest żadne nadciśnienie...Że niby rozwarcie, jakie rozwarcie? O tej godzinie Pani przyjeżdża? No ale skierowanie jest, do domu nie możemy Pani odesłać...Test otc, na którego wykonanie liczyła ginekolog prowadząca moją ciążę wykonano mi dopiero na następny dzień od przyjęcia. Jednak wbrew jej i moim nadziejom, oksytocyna nie wywołała u mnie porodu. Nie wywołała nawet skurczów. Z porodówki odesłano mnie z powrotem na patologię. Tam lekarze wyliczyli sobie w jakiś dziwny, tylko im znany sposób, że mój termin porodu minął jakieś półtora tygodnia temu i jeśli Witek nie pospieszy się z przyjściem na świat, poród trzeba będzie wywoływać (!). Widmo balonika, który miał mi zostać na dobry początek założony wywołało u mnie niemałą panikę. Że niby wywoływany poród? Mój poród? Który miał się zacząć w domu, w całkowicie naturalny sposób? Po szpitalnym korytarzu spacerowałam codziennie, głaszcząc swój brzuch i usiłując przekonać moje maleństwo do wyjścia. Robiłam wszystko, co mogłoby przyspieszyć poród i co w takich sytuacjach doradzały popularne magazyny dla przyszłych mam: chodziłam po schodach, robiłam rundki dookoła szpitala, macałam swój brzuch bez opamiętania. Wszystko na nic.Właściwie byłam już przygotowana na to, że nie zdołam uniknąć tortur z użyciem cewnika Foleya, oksytocyny i jakiegoś diabelskiego żelu, którym męczono już jedną kobietę leżącą ze mną na sali. Ale moje maleństwo, moje najukochańsze dziecko, postanowiło pokrzyżować plany lekarzom-sadystom. Poród zaczął się w niedzielę o trzeciej w nocy. Na parę godzin przed planowaną przez lekarzy indukcją.

A wyglądał właśnie tak:

O trzeciej w nocy, po trzech godzinach snu, budzę się z niewyobrażalnymi bólami brzucha. A właściwie to nie tylko brzucha, ale też pleców. A dokładniej - krzyża. Ponieważ przez ostatnie dni dokuczały mi skurcze przepowiadające, postanawiam poczekać w łóżku - to może być kolejny fałszywy alarm. Pojawiają się jeszcze ze trzy skurcze, na oko regularne, ale co ile są dokładnie, nie wiem, nie jestem w stanie liczyć, boli tak, że mój mózg zaraz wypłynie mi uszami. Postanawiam doczołgać się jakoś do dyżurki położnych. Stojąc przez położną, mówię, że zaczęłam rodzić i domagam się znieczulenia w trybie natychmiastowym. Położna w odpowiedzi na moje żądania śmieje się i oznajmia mi, że na znieczulenie jeszcze za wcześnie i że przede mną z pewnością jeszcze wiele długich godzin męki. To cudownie - myślę sobie i w tym momencie łapie mnie taki skurcz, że zaczynam froterować podłogę w dyżurce swoją własną koszulą nocną. Położna chyba wreszcie zaczyna wierzyć w to, co mówię, każe mi zabrać rzeczy i pakować się na wózek - jedziemy na porodówkę. W międzyczasie dzwonię do męża, muszę to robić dwa razy, bo za pierwszym podejściem łapie mnie skurcz i nie jestem w stanie mówić. Kiedy po wypełnieniu wszystkich papierów ląduję na porodowym łóżku, od położnej dowiaduję się, że na znieczulenie jest już za późno. Rozwarcie ma jakieś siedem centymetrów. Jedyne, co mi pozostaje, to wrzeszczenie, ile sił w płucach i rzucanie kroplówkami w ładnie pomalowane ściany sali. Położna co jakiś czas zagląda do mnie i pyta, czy mogłabym przestać tak się wydzierać. Litują się nade mną jedynie praktykantki - jedna z nich trzyma mnie za rękę, druga przynosi gaz znieczulający. Wdycham to cholerne świństwo raz i drugi, nic nie pomaga, tylko kręci mi się w głowie. Wydzieram się więc dalej i postanawiam wykorzystać jedyne dostępne mi znieczulenie inaczej - z całych sił uderzam ustnikiem o poduszkę. W końcu przychodzi mój mąż. Nie wiem, czy cieszy się na mój widok. W końcu parę dni po porodzie ma mi wyznać, że to, co wtedy zobaczył wyglądało raczej jak scena egzorcyzmu, niż poród. Zamienić położną na księdza i mamy klasyczną scenę opętania - jak w najlepszym horrorze.Całą pierwszą fazę porodu spędzam leżąc na łóżku i zdzierając struny głosowe. Nie jestem w stanie się nawet przebrać. Nie mówiąc już o jakimś skakaniu na piłce, czy gimnastyce na materacu.. Zresztą, nie jest mi to w ogóle potrzebne. Modlę się tylko o koniec tych tortur, a personel szpitala błagam o cesarskie cięcie. Syna wypieram w pozycji zaproponowanej mi przez położne. Jest półleżąca, ale wygodna. Cały ból przechodzi, gdy pojawiają się skurcze parte. Przestaję krzyczeć i zaczynam rodzić - a rodzę jak profesjonalistka! O szóstej rano położne kładą mi na brzuchu mojego pięknego, zdrowego i płaczącego syna. Mówię do niego oszołomiona: "jaką krzywą masz główkę" i całuję w czoło. Dumny tata przecina pępowinę. Ale na przystawienie syna do piersi nie ma już czasu. Lekarze i położne kończą zmianę, więc muszę się pospieszyć i urodzić łożysko natychmiast. Ponieważ łożysko nie chce się urodzić - ja trafiam na blok operacyjny, a mój mąż może jeszcze przez chwilę cieszyć się widokiem naszego maleństwa.

Po tym wszystkim doszłam do wniosku, że snucie porodowych planów nie ma najmniejszego sensu. Czasem nasze wizje i rzeczywistość rozmijają się zupełnie. Mój poród miał wyglądać zupełnie inaczej. Miał być świadomy, głęboko przeżywany i w stu procentach naturalny. W praktyce wyglądało to tak, że błagałam wszystkich o cięcie cesarskie. I choć udało mi się urodzić naturalnie, jedynie z nacięciem (choć sporym), to trudno powiedzieć, że świadomie to wszystko przeżywałam. Przez te trzy godziny moja świadomość była chyba częściowo odłączona i to prawdopodobnie pozwoliło mi przeżyć ten gwałtowny, nieprawdopodobnie bolesny dla mnie poród. Pisząc to, nie chcę nikogo straszyć, przedstawiam to wszystko z dużym uproszczeniem, ale bez zakłamania. Ból był dla mnie nie do zniesienia, ale jak widać przeżyłam. Na dzień dzisiejszy bardziej od porodu boję się dentysty. Jeśli więc poród macie jeszcze przed sobą, nie sugerujcie się tym wpisem. Każda z nas jest inna i każda z nas inaczej to przeżywa. Ciekawi mnie, czy Wy też snułyście/ snujecie plany dotyczące porodu? Jak miało być, a jak było? Czego oczekiwałyście, a co rzeczywiście się wydarzyło? Czy może tylko ja miałam takie dziwne problemy? ;) Chętnie się dowiem jak to z innymi mamami jest/było.

6 komentarzy:

  1. Huh, dobrze, że to trwało tylko 3 godziny. I dobrze, że zatarło się na tyle, że większą trwogę wyzwala dentysta.
    Ja mam wszystko przed sobą. Wizje snuję tyle o ile, trochę już się naczytałam i wiem, że może być różnie. Przyjmę każdą opcję bezpieczną dla mojego dziecka. Nawet egzorcyzmy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. I zapewne wyglądało to tak właśnie dlatego, że trwało tak krótko ;) Ale jak by nie było, nagroda za wysiłek porodu jest zawsze tak wspaniała, że wszystkie wspomnienia bólu znikają bardzo szybko. Z całego serca życzę pięknego i udanego porodu! Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. " ..to, co wtedy zobaczył wyglądało raczej jak scena egzorcyzmu, niż poród." To chyba przy bólach krzyżowych tak jest :) Też doświadczyłam, nie owijając w bawełnę - darłam ryja, jakby mnie cięli na żywca :) Mały miał się urodzić duży więc między skurczami wzięli mnie na USG, żeby sprawdzić wagę.. uwierz modliłam się żeby był na tyle duży, żeby wyciągnęli go jak małego cesarza :) Niestety albo stety urodziłam naturalnie 4kg Skarb :) Obyło się nawet bez szycia etc. Ciekawy blog, przeczytałam wszystkie wpisy, zapraszam do siebie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też urodziłam prawie 4 kg szczęścia :) Dziękujemy, na pewno zajrzymy :)

      Usuń
  4. cześć, trafiłam do Ciebie poprzez Kwartalnik laktacyjny, nazwa bloga widniała w ich polubieniach i przykuła moją uwagę, bo jest francuska (a ja jestem romanistką). mój poród był raczej zgodny z oczekiwaniami, z ta różnicą, że zaczął się od odpłynięcia wód płodowych w domu, nad ranem, w łóżku, a ja nie wiedziałam, że to objaw zły, że wody mają być później. w każdym bądź razie ja też się darłam na sali porodowej, jak nigdy wcześniej!! i ścisłam z całych sił ramię męża, mało mu ręki nie złamałam... u nas jest taki trakt porodowy, kilka sal połączonych korytarzykiem i słychać było jak inna pani rodzi gdzieś obok. i gdy trafiłam tam rano, to jedna właśnie rodziła delikatnie jęcząc, potem było słychac płacz dziecka i aż nas to wzruszyło, mimo że nie widzieliśmy tej pani. jakieś 2h później o mnie nie można było powiedzieć, że "delikatnie jęczę" hehe, o nie! prosiłam przez łzy, żeby "po prostu jakoś go ze mnie wyciągnęli". cóż... doświadczenie w miarę krótkie, owszem- bolesne, ale do przeżycia.zapraszam na mój blog! pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też czytam Kwartalnik Laktacyjny ;) Mam nadzieję, że mój kolejny poród będzie nieco bardziej świadomy niż poprzedni...I że obędzie się bez takich wrzasków. Na pewno odwiedzę Twój blog :) Pozdrawiam ciepło!

      Usuń