niedziela, 27 kwietnia 2014

Marzenie o mleku, bliskości i poświęceniu - czyli o karmieniu piersią i naturalnym porodzie słów kilka

Chcę Wam opowiedzieć jak to było z naszą mleczną przygodą. Jak się zaczęła i jak zakończyła. Jakich przeszkód nie pokonaliśmy i czy dziś jest czego żałować.

Nie mam żadnego zdjęcia, na którym ktoś uwieczniłby moment mojego karmienia Witusia. Ani jednego zdjęcia, na którym Berbecik ssałby pierś. Nie mam też zdjęć z porodówki, na których patrzyłabym po raz pierwszy na nagusieńkie ciało mojego synka. Nie mam pamiątki z pierwszych dwóch godzin wspólnie z nim spędzonych, z pierwszego karmienia. Nie mam ich, bo w szpitalu nie było żadnych dwóch godzin kontaktu "skóra do skóry", nie było też pierwszego karmienia. Niedługo po porodzie zabrali mi Witka, bo ważniejsze było jak najszybsze wyciągnięcie ze mnie łożyska tylko po to, by skończyć już zmianę, a nie nasz dobry start z karmieniem piersią. Nasze początki wyglądały dokładnie tak, jak wyglądają one po cesarskim cięciu, a ja przecież urodziłam siłami natury. Mojemu dziecku wciśnięto butelkę bez pytania mnie o zgodę, rozdzielono nas na parę godzin, a potem do pierwszej próby przystawienia przyniesiono mi Witka najedzonego. A ja nie miałam wtedy sił, by protestować i głośno upomnieć się o swoje prawa. Tak samo jak później nie miałam ani sił do walki, ani nadziei na to, że nam się uda. I znikąd wsparcia i fachowej pomocy. Dzisiaj nie karmię piersią. Nie karmię już od ośmiu miesięcy. I dzisiaj chce mi się płakać z żalu i wściekłości. Chce mi się płakać, gdy to piszę, bo mam poczucie, że straciłam coś niezwykle cennego. Jest mi przykro, że się nie udało. Jest mi źle z tym, że się poddałam.

Mieliśmy z Berbeciem fatalny start. Mój poród był bardzo szybki i sprawny, ale nie tak go sobie wyobrażałam. Marzyłam o świadomym, głęboko przeżytym porodzie, o kontroli nad ciałem i wewnętrznej zgodzie na wszystko, co będzie się działo. Marzyłam o bliskości z Malutkim tuż po porodzie, marzyłam o przystawieniu go do piersi. Miałam za to poród jak z horroru, podczas którego mój mózg musiał wyłączyć prawie wszystkie funkcje świadomości, by nie zabił mnie ból towarzyszący skurczom. Miałam poród podczas którego rzucałam w ściany kroplówkami i wydawałam z siebie nieludzkie ryki, zapominając całkiem o oddechu i o tym, gdzie jestem, kim jestem i jak się nazywam. Po porodzie miałam samotne dwie godziny na bloku operacyjnym i separatkach. O karmieniu jakoś wszyscy zapomnieli. I wtedy i potem. W szpitalu, w którym rodziłam w nosie mieli mnie, moje piersi i moje mleko.

Tego wieczoru chyba z pięć razy przychodziłam do położnej tłumacząc, że coś jest nie tak. Że Bercik jest zbyt aktywny, że dosłownie rzuca się w tym brzuchu tak, że nie mogę spać, bo jego kopniaki mnie bolą. Że to trwa już ponad dwie godziny. Że to do niego niepodobne. Położna dla świętego spokoju zrobiła ktg. "Rzeczywiście mu buzuje" skwitowała. Ale nic kompletnie nie zrobiła. Nie zbadała mnie. A powinna była zrobić to już wtedy. Nie mogłam spać, co chwilę biegałam do toalety. W którymś momencie coś pociekło mi po nodze. "Wody odchodzą" - pomyślałam. Znów zawołałam położną. Ta przyszła z patyczkiem. "To nie wody" - stwierdziła i wróciła do dyżurki oglądać serial. A mnie już wtedy szlag trafiał, ale dałam sobie wmówić, że to tylko moja panika. Że mi odbiło i powinnam iść spać. Położyłam się więc i zasnęłam. Po trzech godzinach obudziły mnie skurcze. Jeden, drugi, trzeci...Na oko regularne. Zresztą kij z tym, czy regularne, czy nie. One były tak bolesne, że nie mogłam oddychać. Ja wiedziałam, że to już. Doczołgałam się do położnej. Powiedziałam, że rodzę i że znieczulenie chcę natychmiast. A ona się śmiała. ŚMIAŁA SIĘ ze mnie. Że to jeszcze nie teraz, że za wcześnie. A ja rodziłam już od paru godzin, tylko zbywana i olana przez wszystkich nie miałam możliwości, by im to udowodnić. Co się okazało na porodówce? Że na znieczulenie jest za późno. Więc męcz się kobieto, nic nas nie obchodzisz. Aha, tylko jakbyś mogła odrobinę ciszej... no nie drzyj się tak babo, co się wydzierasz! Pierwszy i ostatni raz pozwoliłam zapakować się do szpitala na parę dni przed porodem. Przysięgam, że pierwszy i ostatni. Urodziłam mojego synka po trzech godzinach trudu. Byłam wniebowzięta, gdy go zobaczyłam. Z radości zrzuciłam z siebie koszulkę, w której rodziłam. Chciałam jak najszybciej przytulić Witka do nagiej skóry i pozwolić mu znaleźć pierś. "Co się pani tak wyrozbierała?!" - usłyszałam za chwilę. Nie wiedziałam wtedy, jak mam to skomentować. Do dzisiaj nie wiem. Byłam tak zmęczona i oszołomiona, że nie protestowałam, gdy go zabierali. Myślałam, że zaraz dostanę go z powrotem. A guzik. Dostałam go kilka godzin później. Najedzonego, jak pisałam wcześniej.

Nauka karmienia piersią wyglądała w tym szpitalu tak, że przychodziła położna, przystawiała dziecko do piersi i odchodziła. Przez pierwsze dwa dni Witek dokarmiany był mieszanką bez mojej wiedzy i zgody. Pierwszą noc spędziliśmy osobno, nikt nie przyniósł mi go na karmienie. Potem jak już udało mu się przyssać, to ssał przez pół dnia. Więc pozwałam mu tak wisieć na piersi bez końca. Szczęśliwa, że wreszcie jesteśmy razem. I karmilibyśmy się tak dalej, gdyby przez to wiszenie na cycku Witek nie rozerwał mi brodawek. Gdyby nie porobiły się zastoje od złej techniki przystawiania. Gdyby nie poblokowały mi się kanaliki mleczne. I gdyby z tymi wszystkimi problemami nie wypuścili mnie do domu. Wiem, wiem, głupia byłam, bo mogłam przecież zgłosić im te problemy. Tyle, że ja wszystko zgłaszałam. I nikt mi z niczym nie pomógł. Zastój zauważyłam dopiero w domu. Nie miałam pojęcia co to jest, nikt o tym nie wspominał. Dopiero położna środowiskowa się tym wszystkim przejęła. Z jej pomocą pokonałam zastój, odblokowałam kanalik, wygoiłam brodawki. W tym czasie przeryczałam wiele dni, bo z bólu oczy wychodziły mi na wierzch, gdy karmiłam. Przystawiałam Witka i zaciskałam zęby, a łzy i tak ciekły mi po policzkach. Już wtedy miałam wszystkiego dosyć. Gdy skończyły się kłopoty z moimi piersiami, zaczęły się problemy z Witkiem. Mleko zbyt szybko wypływało z piersi i Tusiek nie nadążał z ssaniem. Dławił się moim mlekiem i wściekał. W końcu przestał chcieć ssać, obraził się całkiem na pierś. Do tego doszły ciągłe kolki i bóle brzuszka. Karmiłam na zmianę, raz piersią, raz moim mlekiem z butelki, raz mieszanką. I o dziwo, po mieszance Witek zasypiał, najedzony i spokojny, bez bólu brzucha. Rozważałam wtedy całkowite przejście na mieszankę. Powiedziałam o tym położnej. Dowiedziałam się, że mam karmić, bo to mój obowiązek. Dała mi odczuć, że jestem złą matką. Położne, lekarze, pediatrzy, wszyscy patrzyli na mnie krzywo, gdy słyszeli, że dokarmiam dziecko mm. Każdy mówił mi, że źle robię. I nie doradził, nie pomógł, nie wsparł dobrym słowem. Ja w domu płakałam, bo czułam się jak zła matka. Zmuszałam Witka do ssania piersi, cała spocona już na samą myśl o karmieniu, a on płakał i odpychał pierś. Bywały takie dni i noce, że Tusiek jadł wzorowo. Pięknie chwytał pierś, ssał długo i opróżniał cały mleczny zapas . Byłam wtedy zachwycona. I karmiłam dalej. Potem Witkowi się odechciewało, znów powtarzał się zły scenariusz, ja znów wpadałam w depresję, dawałam butlę, koło się zamykało. W końcu się poddałam i przestałam karmić. Odciągałam mleko laktatorem i podawałam je z butelki. Robiłam tak dopóki całkiem nie zanikła mi laktacja. Dopóki nie straciłam ostatniej szansy na karmienie.

Często powtarzam, że to nieprawda, że nie można być blisko z dzieckiem, gdy karmi się butelką. Że często najlepsze dla dziecka okazują się niestandardowe wybory. Że w naszym przypadku lepsza okazała się mieszanka. To wszystko prawda, dzisiaj też jestem tego zdania. W tamtym czasie to było najlepsze dla nas rozwiązanie. Byłam załamana i psychicznie bardzo słaba, wykończona pobytem w szpitalu i powikłaniami w połogu. Poszłam na łatwiznę, ale to pozwoliło mi odpocząć, zebrać siły i wyciszyć się wewnętrznie. Wyciągnąć wnioski z tej trudnej i ważnej lekcji. Dzisiaj wiem, że następnym razem się nie poddam. Wiem już z jakimi problemami będę musiała się zmierzyć, do kogo będę mogła się zwrócić i czego się spodziewać. Wiem też, co stracę, jeśli się poddam. I co zyskam, gdy uda mi się wygrać tę walkę. Jestem pewna, że warto. Ostatnim razem miałam w piersiach morze mleka i to praktycznie od razu, bo w drugiej dobie po porodzie. Tłustego, wartościowego mleka. Wiem, że nadaję się do tego, że potrafię. I że przy drugim dziecku dam sobie świetnie radę. Tej wiary zabrakło mi osiem miesięcy temu. Zrobię wszystko, by już nigdy jej nie zabrakło.


A Wasze mleczne historie? :) Jakie były i czy zaczęły i zakończyły się szczęśliwie? A może nadal trwają? Jeśli tak, to niech trwają jak najdłużej. Życzę Wam wszystkim pięknego karmienia. I sobie, w przyszłości, też :)

8 komentarzy:

  1. Karmienie- bardzo trudny temat wbrew pozorom. Przed porodem wydawało mi się, że będzie to łatwizną i nie będę miała z tym żadnych problemów. Jak bardzo się myliłam! Miałam dużo mleka, ale moja córeczka nie potrafiła się do mnie przyssać, a ja byłam z tego powodu załamana. Dodatkowo też odczuwałam presję ze strony personelu szpitala, bo wszyscy mi mówili, że mam ćwiczyć, dam radę, koniec i kropka! To, zamiast mi pomóc, potęgowało tylko moją frustrację i nie mogłam się doczekać powrotu do domu. Te trzy dni w szpitalu wydawały mi się wiecznością (miałam cesarskie cięcie, więc byłam o jeden dzień dłużej). Kupiłam laktator, który okazał się dla mnie wybawieniem, ponieważ mimo że robiłam wszystko, co w mojej mocy, nie dałam rady nakarmić małej bezpośrednio piersią. Odciąganie mleka co trzy godziny przez pół roku nie było przyjemne, a gdy się skończyło, pierwszą moją reakcją była ulga. Od ponad roku mała pije mleko sztuczne (lub jak kto woli modyfikowane), które bardzo jej smakuje, co mnie cieszy. Jeśli będę miała drugie dziecko, nie dam już sobie wmówić, że muszę trenować i robić co w mojej nocy, tylko od razu będę odciągać. Ważne, że to moje mleko, a nie to, w jaki sposób je podaję.
    A rekację Twojej położnej pominę wymownym milczeniem, bo jedynie przekleństwa cisną mi się na usta i na wirtualny papier! Trzymaj się:).
    P.S. Trochę się rozpisałam, mam nadzieję, że mi to wybaczysz!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Karmienie to potwornie trudny temat ;) Wielka szkoda, że mało kto mówi o nim w ten sposób. Na szkole rodzenia, do której chodziłam nikt nie wspomniał nawet słowem o problemach takich jak zastoje, nawały, zapalenia piersi, grzybice brodawek...Nic dziwnego, że potem to, co spotyka młode matki podczas karmienia przeraża je tak, że rezygnują. Fatalne podejście ma też często personel szpitala. U mnie akurat nikt nie naciskał, wszyscy mieli gdzieś czy chcesz karmić piersią czy mieszanką. Moja położna za to nie widziała innej opcji niż pierś. Zamiast wymuszać na matkach decyzje, wywierać presję i przekonywać, takie osoby powinny przede wszystkim wspierać i okazywać zrozumienie. Pomagać w podjęciu najlepszej dla matki i dziecka decyzji. Wkurza mnie to, że niestety zwolennicy czy to kp czy mieszanek próbują jedynie przemycić i wbić drugiemu do głowy swoje przekonania, mało za to słuchają i rozumieją. I dotyczy to zarówno nawiedzonych położnych, jak i lekarzy. Ja następnym razem będę wiedziała jak się do karmienia przygotować. I na pewno nie będę rodzić w takim szpitalu jak ostatnio. Uf, też się rozpisałam ;) Pozdrawiam ciepło :)

      Usuń
  2. Ja już o tym nawet pisałam, bo wiele mam, które karmią butelką robi to w wyniku tych pierwszych chwil po porodzie - zabraniu dziecka i nakarmieniu go butlą, niewłaściwie przygotowanych położnych mających być wsparciem laktacyjnym, a okazującymi się być albo całkowitymi ignorantkami w temacie, albo terrorystkami. No i ten nieszczęsny terror mający zmusić do karmienia naturalnego matki (które przecież gdyby mogły, to karmiły by piersią). Traktuje się je często za matki gorszej kategorii, jakby to miało je zmotywować do karmienia piersią. Nie, najlepszą motywacją będzie właściwa opieka, która pomoże matce karmiącej, zwłaszcza pierworódce ogarnąć temat.
    Ja miałam cesarkę, a dziecko dostałam nawet nie pół godziny od wyjazdu z sali operacyjnej - po badaniu, mierzeniu, wytarciu (w moim szpitalu się dziecka nie myło pierwsze dwa dni, żeby się maź płodowa wchłonęła), pampersowaniu i ubraniu. Wrzeszczącego i głodnego. Nie byłam się w stanie ruszać, ale położna pomogła mi malucha przystawić, przytrzymać, przynosiła na każde karmienie, gdy jeszcze nie mogłam wstać z łóżka - w tym czasie one przewijały dziecko i usypiały. Jak już mogłam chodzić, to sama zajmowałam się maluchem, choć cały czas położne na pooperacyjnej były gotowe do pomocy. A nie rodziłam w prywatnym szpitalu, więc widać można. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiedz, proszę, który to szpital! :)

      Usuń
    2. Wrocław na ul. Borowskiej. Choć podobno zależy na kogo się trafi, koleżanka miała tyle szczęścia co ja, ale jej siostra już nie.

      Usuń
    3. Z Krakowa miałabym dosyć daleko ;) Szkoda, że w tym mieście nie ma gdzie rodzić, naprawdę.

      Usuń
    4. http://ja-pasjomatka.blogspot.com/2014/03/wojna-o-cyca-i-butelke-szanujmy-sie.html
      A czytałaś może moje wypociny o karmieniu, czy w ferworze przeprowadzki nie było kiedy?

      Usuń
    5. Właśnie je przeczytałam ;) Zgadzam się z tym, co napisałaś. Ja też nie rozumiem tego całego cyco-butelkowego konfliktu. Nie łapię ani "laktacyjnego terroru" i potępiania matek butelkowych, ani nagonki na matki karmiące piersią np. w miejscach publicznych bądź długo (powyżej dwóch lat). I tak źle i tak niedobrze. Karmisz piersią? Swietnie! Ale rób to tylko w domu, a jeśli już musisz gdzieś poza nim, to najlepiej zasłoń siebie i dziecko prześcieradłem - coby nie zgorszyć innych widokiem piersi i ssącego niemowlęcia (o zgrozo!). No i najlepiej karm tylko do pół roku - karmienie dwulatka jest przecież obrzydliwe! Długie karmienie to przecież totalna patologia i wręcz pornografia dziecięca. Karmisz butelką? Na pewno dla własnej wygody i próżności. Boisz się, żeby ci cycki nie obwisły i to wszystko dlatego. To jest jakaś totalna masakra. Zamknęliby się wszyscy, których temat nie dotyczy i reszta tych wspaniałych doradców i pewnie wszystkie problemy matek karmiących by zniknęły. Dajcie nam ludzie robić swoje i tyle w temacie.

      Usuń