Jeżeli jeszcze nie czytaliście listu pewnej młodej matki, która w ciążę zaszła na studiach i postanowiła podzielić się z Wysokimi Obcasami swoim doświadczeniem w byciu mamą na uczelni oraz napisać o tym, z jakimi reakcjami ze strony wykładowców spotkała się na swoim wydziale - koniecznie go przeczytajcie. Polecam też lekturę komentarzy pod udostępnieniem listu na stronie WO na facebooku. Ciekawią mnie one chyba bardziej niż sam list. Link do artykułu TU, Link do strony na fb TU
Kiedy byłam w ciąży, w różnych miejscach spotykałam się z różnymi reakcjami na mój widok: z tymi bardziej przyjaznymi i z tymi nieco mniej. Z reguły jednak moja obecność nie budziła wśród ludzi sensacji - ciężarna kobieta to w końcu nic nadzwyczajnego. Owszem, zdarzyło się nieraz, że w ostatnich miesiącach ciąży nadmierne zainteresowanie budził mój pokaźnych rozmiarów brzuch: "To pewnie bliźnięta?" - pytały co bardziej dociekliwe jednostki. Ze stoickim spokojem i uśmiechem na twarzy odpowiadałam: "Widzi pani, lepiej nawet: trojaczki, a to dopiero czwarty miesiąc...". Ci, których cechowała większa delikatność i odrobina wyczucia przeważnie nie komentowali ani mojego wyglądu, ani faktu, że jestem w ciąży. Niestety, sprawa miała się zupełnie inaczej, gdy okrągły brzuch przekraczał mury uczelni. I nie mam tu wcale na myśli reakcji ze strony pracowników wydziału.
Kobieta? W ciąży? Niewiarygodne!
Jak niektórzy wiedzą, jestem studentką Wydziału Polonistyki UJ, obecnie na trzecim roku. Widać, miałam dużo większe szczęście, niż autorka listu, gdyż ani wykładowcy, ani prowadzący ćwiczenia, ani panie pracujące w sekretariacie, ani nawet dziekanat z prodziekanem ds. studenckich na czele nie dziwili się widząc mnie - studentkę w ciąży i z obrączką na palcu. Tego samego nie mogę jednak powiedzieć o innych studentach, zarówno o moich znajomych z roku, jak i o studentach innych specjalności. Ci w znakomitej większości uważali, że albo spadłam z księżyca, albo tak naprawdę nie istnieję - jestem tylko chodzącą projekcją ich największych lęków i najmroczniejszych sennych koszmarów. Jeżeli ktoś patrzył na mnie jak na UFO, to właśnie oni - dwudziestoparoletni, ponoć inteligentni, oczytani ludzie. Wieść o podejrzanie okrągłym brzuchu, noszonym przeze mnie pod luźnymi tunikami i swetrami rozeszła się dość szybko, ale nie zdziwiło mnie to - w końcu mój wydział to najlepszy serwis plotkarski na świecie. Moi koledzy głowiąc się i głowiąc nad tą niesamowitą zagadką, nie śpiąc po nocach i naradzając się nieustannie po każdym wykładzie wykazali ogromne zaangażowanie w sprawę rosnącego brzucha i godne podziwu zainteresowanie moim prywatnym życiem. W końcu jednak udało im się postawić diagnozę! Komisja ds. badań nad łóżkowymi perypetiami studentów zgodnie orzekła: wpadka! No tak, przecież to nie może budzić wątpliwości: dwudziestojednoletnia kobieta, studentka, nie dość, że świeżo po ślubie (!), to jeszcze w ciąży! To przecież sensacja, gdzie reporterzy, gdzie dziennikarze, gdzie paparazzi?! To, że mój wydział jest jaki jest, wiedziałam od zawsze. Teraz wiem, że podobni ludzie są dosłownie wszędzie - na każdym wydziale, na każdej uczelni, w całym tym, zadziwiającym mnie coraz bardziej, kraju.
"Było nóg nie rozkładać"
Wysokie Obcasy pytają młodych rodziców na facebooku o to, czy otrzymali wsparcie uczelni i wykładowców oraz o to, co powinno się zmienić, by ułatwić życie rodzicom-studentom. Na pytanie odpowiada cała masa osób - w większości takich, którzy koło młodych rodziców nawet stali, a co dopiero - sami nimi byli. Ci jednak, jak zwykle, mają najwięcej do powiedzenia. "Ciąża to nie choroba", "Jeżeli ktoś decyduje się na tak wczesne macierzyństwo, to chyba wie, co robi", "A to one nie wiedzą, że od współżycia biorą się dzieci?", "Studia nie są obowiązkowe", "Może jeszcze na wykłady z dziećmi przyjdą?!", "Z jakiej racji uczelnia ma im coś ułatwiać?", "Zasłaniają tym własne lenistwo" - w życiu nie czytałam bardziej bezczelnych i aroganckich wypowiedzi na podobny temat. Zarzuca się nam chęć otrzymania specjalnych "przywilejów", dodatkowych ulg, wymuszanie pobłażliwości ze strony prowadzących, wykorzystywanie faktu bycia w ciąży, czy posiadania dzieci po to, by wzbudzić litość w egzaminatorze. Szanowni Państwo, którzy tak sprawnie żonglujecie tymi bredniami - polecam Wam zorientować się, na jakim świecie żyjecie. Słabo mi się robi, kiedy czytam wypowiedzi w stylu: "Studia nie są dla każdego: albo nauka, albo dzieci". Niby dlaczego kobieta studiująca miałaby nie mieć dzieci? Niby dlaczego studiujące matki mają nie domagać się przestrzegania przysługujących im podstawowych praw? W każdym miejscu pracy, w każdej instytucji publicznej, w każdym sklepie i środku komunikacji miejskiej, kobieta ciężarna oraz matka z dzieckiem ma specjalne prawa przysługujące każdej matce i ciężarnej. Dlaczego uniwersytet miałby być z tego zwolniony? Od kiedy studenci to jakaś inna kategoria ludzi? Ludzi niemających rodzin, dzieci, niechorujących, uczących się jedynie od rana do nocy i przy okazji pijących co drugi dzień? Ja naprawdę nie wiem, co takiego zadziwiającego jest w tym, że kobieta w wieku rozrodczym, młoda i zdrowa, biologicznie będąca w idealnym wieku na rodzenie dzieci - decyduje się na dziecko. Nie wiem, może mamy przepraszać za to, że mamy macice i organizm przystosowany do płodzenia i rodzenia dzieci? Dla normalnego człowieka, to, że kobieta zachodzi w ciążę jest tak naturalne, jak to, że słońce świeci a trawa jest zielona. Widać, nie do każdego jednak przemawiają elementarne zasady biologii. Mówicie mi, że macierzyństwo na studiach to wczesne macierzyństwo? Powiedzcie mi proszę, kiedy jest czas na to "właściwe macierzyństwo". Po 40? A może po 50? Najlepiej chyba na emeryturze, bo wtedy już nic nie przeszkadza kobiecie w wychowywaniu potomka: żadne studia, żaden drugi, czwarty, nawet dziesiąty kierunek, żadna praca i kariera. Ciąża owszem, nie jest chorobą, ale jest wyjątkowym stanem. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że ciąże czasem bywają zagrożone. Czasem powikłane. Czasem są ciążami wysokiego ryzyka. Prawdopodobnie nie przypuszczacie, że ciężarna kobieta nie jest w stanie siedzieć na zajęciach od ósmej rano do ósmej wieczór, bez żadnej przerwy na obiad. Niekiedy nie potrafi też wysiedzieć paru godzin czekając w kolejce na egzamin. Nie wiem, czy wiecie, że porównanie sytuacji kobiety w ciąży bądź matki do sytuacji studenta pracującego albo niewidomego ma mniej więcej tyle samo sensu, co porównanie kota do lodówki? To się nijak ma do siebie, bo matki mają zupełnie inne problemy niż ludzie w pozostałych przypadkach. Matkom czasem chorują dzieci. Matki czasem karmią dzieci piersią. Ciężarne czasem źle się czują. I czasem od tego, czy odpoczną, czy nie, zależy zdrowie i życie ich nienarodzonych dzieci. To, czego matki oczekują od uczelni, to nie są żadne "przywileje", to jest wyrównanie szans. Wierzcie mi, wcale nie jest nam łatwiej niż bezdzietnym studentom. Nawet z tymi wszystkimi, jak to nazywacie, "ulgami". Na komentarz o tym, że studia nie są obowiązkowe, mogę odpowiedzieć jedynie podobną durnotą, mianowicie taką, że praca też nie jest obowiązkowa. Ba! nawet życie nie jest obowiązkowe. Jeśli więc jakaś ciężarówa postanawia skorzystać np. z przysługującego jej prawa do krótszego czasu pracy, należy ją z tej pracy zwolnić. A wszystkich, którzy z jakichś powodów mają utrudnione życie należy zabić. Taka jest Wasza logika, drodzy Państwo. Według Was na uczelni nie ma miejsca dla młodych matek? Powiem Wam, dla kogo nie powinno być miejsca na uczelni: dla tych wszystkich idiotów, którzy w życiu nie powinni byli zdać matury, a co dopiero dostać się na studia, a którzy w znakomitej większości kończą je z dyplomem magistra. Dla tych, którzy ze strachu przed wymagającym egzaminatorem kombinują jak się da, byleby tylko przepisać się do innego profesora i jakoś zdać sesję. Dla tych, którzy zamiast porządnych prac oddają pisaninę analfabety wystękaną dzień przed terminem oddania pracy. Dla nich, a nie dla normalnych studentów, którzy oprócz tego, że są studentami, mają też normalne życie zwykłego człowieka - rozmnażającego się, zakładającego rodzinę. Przestańcie traktować nas, jak kompletnych półgłówków, mówiąc, że od współżycia biorą się dzieci. Na studiach nie ma bezmózgich nastolatków, są za to dorośli ludzie. I zanim palniecie kolejny idiotyzm, zastanówcie się, czy przypadkiem dziecko ciężarnej studentki nie było planowane. Bo, uwierzcie mi, takich dzieci jest dużo. Dlaczego uczelnia miałaby coś nam ułatwiać? Raczej nas wspierać, nie ułatwiać. I wykazywać odrobinę zrozumienia i dobrej woli. A to dlatego, że ludzie w tym wieku zakładają rodziny i normalny człowiek bierze coś takiego pod uwagę. Może dla Was tak nie jest, ale dla mnie to, że mając dwadzieścia jeden lat zaszłam w ciążę i wyszłam za mąż jest tak naturalne, jak to, że dziś rano wstałam i poszłam się wysikać, a chwilę potem zjadłam śniadanie.
Jest co zmieniać
Na szczęście władze mojego wydziału przestrzegają regulaminu i umożliwiają studentkom korzystanie z przysługujących im praw. Ja z nich skorzystałam i nie czuję się z tego powodu ani gorsza, ani winna. Zgodnie z regulaminem przyznano mi indywidualny tok nauczania, który i tak zresztą już miałam, ale ze względu na osiągnięcia naukowe, nie na ciążę; prowadzący brali pod uwagę zwolnienia lekarskie, a opuszczone zajęcia pozwalali zaliczać w dogodnym dla mnie terminie. Po porodzie wzięłam roczny urlop z tytułu urodzenia dziecka, urlop wsteczny (na pół roku), który przysługuje m.in. matkom. Poinformowano mnie również o możliwości skorzystania z zapomogi z tytułu urodzenia dziecka. Dziekan wydziału pomógł mi załatwić wszelkie formalności związane z ubieganiem się o urlop, wykazał ogromne zrozumienie, służył radą i dobrym słowem. W ciąży tak samo korzystałam z uprzejmości prowadzących - m. in. egzaminowano mnie poza kolejnością. Swoją bardzo dobrą sytuację zawdzięczam jednak jedynie wspaniałym ludziom pracującym w mojej jednostce. Wiem, że inni nie mają takiego szczęścia. Zresztą, cały uniwersytet nie jest przyjazny studiującym mamom. Brakuje przewijaków, choć są potrzebne. Brakuje żłobków, przedszkoli. O ile jest się kobietą w ciąży, można jeszcze zostać potraktowaną inaczej. Ale ojcowie mogą zapomnieć o zrozumieniu. Mój mąż miał problemy z egzaminatorem, który na wieść o tym, że wczoraj rodziłam, stwierdził, że termin egzaminu już dawno był ustalony. No tak, cholera, przecież znaliśmy termin, mogłam rodzić w innym dniu! Tak samo stojący z Witkiem na rękach w kolejce do sekretariatu mój mąż, dowiedział się, że nie ma prawa wejść poza kolejnością, by zostawić jeden papier. Dowiedział się o tym od swoich kolegów z wydziału. Choroba dziecka? Poród? A kogo to obchodzi? No tak, w dzisiejszych czasach ludzie przecież nie chorują i nie mają dzieci.
Trzeba zmienić tę przykrą sytuację, bo czy inni chcą, czy nie, ludzie będą rodzić dzieci i nawet robią to już teraz. Mam nadzieję, że uda nam się coś zdziałać w tym kierunku i że zmieni się kiedyś myślenie młodych ludzi. Tych, którzy dzisiaj potrafią powiedzieć mi, że z racji tego, że jestem studentką (pal sześć, że zdolną, ze stypendiami, nieważne!) nie mam prawa być matką. I odwrotnie. To tak, jakbym nie miała prawa jeść albo chodzić na dwóch nogach. Jak dla mnie absurd.
U mnie na roku bardzo dużo dziewczyn planowało dziecko w okolicach drugiego roku studiów. Skoro wiedziały, ze będą miały pomoc zarówno finansową, jak i do opieki (bo np. ich babcia, a przyszła prababcia, nie była jeszcze w wieku, gdy ręce się trzęsą), albo wiedziały że dostaną zgodę na indywidualny tok studiów to był to najlepszy czas. Studia kończyły z dyplomem i dzieckiem w wieku przedszkolnym, więc niemal od razu mogły szukać pracy. Ale i tak w oczach innych były nieodpowiedzialnymi, które wpadły...
OdpowiedzUsuńTo fakt, studia to rzeczywiście dobry czas na dziecko, jeśli ma się pomoc rodziny i jakieś zaplecze finansowe. Pogodzenie studiów z wychowywaniem maluszka jest oczywiście rzeczą trudną i wymaga od matki niemałej gimnastyki, ale co tak naprawdę nie jest dziś trudne. Po studiach wcale nie jest lepiej, jeśli chodzi o planowanie macierzyństwa. Temu zawsze będzie coś przeszkadzać, a to nauka, a to kariera. Idealnego czasu na dziecko nie ma nigdy, ale któryś moment w życiu trzeba jednak wybrać, jeśli chce się zostać rodzicem.
UsuńZgadzam się z każdym zdaniem. Też zaszłam w ciążę w trakcie studiów, też korzystam obecnie z indywidualnego toku studiów (i też mam synka Witka:)) U mnie sytuacja jest dodatkowo skomplikowana, ponieważ studiuję na uczelni o "profilu katolickim", obrączki na moim palcu brak, a co więcej jestem samotną matką, o czym moi wykładowcy doskonale wiedzą. Mimo to, ze strony pracowników uczelni spotkałam się wyłącznie z życzliwością, zrozumieniem i chęcią pomocy, zarówno w czasie sesji, jak i teraz przy układaniu indywidualnego toku. Wykładowcy na początku każdej rozmowy - GRATULOWALI MI i pozwalali przyjeżdzać na konsultacje z dzieckiem, kiedy nie mogłam go z nikim zostawić.
OdpowiedzUsuńNatomiast jak bardzo trafnie zauważasz, moi koledzy i koleżanki z roku, kiedy tylko się zorientowali, że jestem w stanie odmiennym patrzyli jak na cudaka, ew. ofiarę losu. Z ich strony nie doczekałam się żadnych gestów pomocy, tak więc na objazdach naukowych ( kilka godzin stania w kościołach, muzeach itd.) nikt nie pomyślał ustąpić mi miejsca siedzącego, kiedy cudem się znalazło, czy przepuścić w kolejce do kibla. Przykłady mogłabym mnożyć, ale to co najważniejsze, to że panuje dziś przekonanie, że dwudziestoparolatka, która poświęca się rodzinie i rezygnuje z uciech "korzystania z życia" i "rozwijania kariery", to jakiś dziw natury, który powinno się pokazywać w programach przyrodniczych i na wszelki wypadek omijać szerokim łukiem. Jak dobrze było przeczytać Twój post:) Pozdrowienia dla Witusia i Was obojga:)
To świetnie, że jest nas więcej! :) Mnie prowadzący też gratulowali, mnie i mojemu mężowi. Ciepłe słowa, wsparcie i zrozumienie - tym zasypali mnie pracownicy wydziału. A koledzy z roku...szkoda słów. Nie wiem skąd w młodych ludziach tyle niedojrzałości i braku umiejętności spojrzenia na świat inaczej niż tylko przez pryzmat swoich przekonań. I dziwić się potem, że studentów traktuje się, jak się traktuje...Banda palantów i alkoholików, którzy na siłę przedłużają sobie dzieciństwo, udając, że cokolwiek "studiują" - tak nas widzi społeczeństwo. Trochę to przykre..
UsuńCieszę się, że się ze sobą zgadzamy :) Pozdrowienia dla Was! :)
Nie wiesz skąd się to bierze? To oczywiste, z tego powodu że studia to odwlekanie bycia dorosłym, że to przedłużenie dzieciństwa i studencie właśnie tak się najczęściej zachowują - jak dzieci :).
UsuńWięc jak ktoś postanowił być dorosły to najwyraźniej przypadkiem albo zwariawał :P
Dzisiaj studia są właśnie tym, o czym piszesz - przedłużeniem dzieciństwa, ale ja wciąż nie mogę pojąć, jak to w ogóle możliwe. Przecież studia to nie liceum, nie gimnazjum...Można się na nie wybrać, ale nie trzeba - i ta możliwość wyboru chociażby jest wpisana w "paradygmat" dorosłości. Ja tak to widzę.
UsuńPozdrawiamy :)