Dlaczego od razu "pokochać"? Dlaczego nie "zaakceptować"? Przecież tyle mówi się o samoakceptacji, o pogodzeniu się z tym, że jest się kim się jest i jakim się jest, o możliwości "polubienia siebie", powiedzenia sobie przed lustrem: "jesteś ok! nie musisz nic w sobie zmieniać", o pozbyciu się wiecznych pretensji do własnego ciała, o to, że nie jest idealne. No właśnie. Akceptacja znaczy dla mnie dokładnie tyle. Tylko tyle. Patrzę na siebie i myślę, że wcale nie jest tak źle, jak mi się wydawało. Dostrzegam swoje niedoskonałości: tu obwisły brzuch, tam szerokie uda, na piersiach rozstępy...i mówię sobie "nic nie szkodzi, jestem jaka jestem". Widzę w lustrze zmęczoną, opuchniętą twarz, nieumalowaną, z cerą wzywającą na pomoc dermatologów - jest w porządku, nie muszę się przejmować. Akceptuję siebie. I rzeczywiście we wszystkich tych sytuacjach jest tak, że akceptuję siebie. "I co w tym złego?" - pomyśli zapewne niejedna z Was. A ja Wam powiem, że nic złego; tyle tylko, że zdecydowanie lepiej jest zrobić jeden krok więcej i siebie pokochać. Zwłaszcza po porodzie, kiedy z reguły ma się problem z tym, żeby spojrzeć w lustro i czuć zadowolenie z tego, co się w nim widzi. Kiedy patrzy się na swoje nagie ciało i kompletnie się go nie poznaje. Kiedy w głowie pojawia się myśl: "w co ja się zmieniłam? gdzie moje dawne ja?". Przerabiałam to wszystko i mogę szczerze powiedzieć, że taka miłość własna może wiele zdziałać. I, pisząc o tym całym "siebiekochaniu", nie mam na myśli popadania w jakiś przesadny zachwyt nad samym sobą, w totalny narcyzm i onanizm, czy pisania peanów na własną cześć ze stawianiem sobie pomników włącznie. Chodzi mi raczej o wsłuchanie się w siebie i swoje potrzeby, o mądrą miłość i szacunek do swojego ciała i zdrowia, o rozumną zgodę na bycie matką wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami. Zresztą, co będę tak jechać ogólnikami. Postaram się, na podstawie własnego doświadczenia, opowiedzieć Wam co nieco o tym, jak można radzić sobie ze sobą po porodzie. Mnie te strategie pomogły, może pomogą też którejś ze świeżo upieczonych mam lub tym mamom, które połóg mają cały czas przed sobą.
A gdyby tak...popatrzeć na wszystko z innej strony?
 |
źródło: Wysokie Obcasy |
Pamiętam siebie jeszcze sprzed okresu ciąży: rozmiar 34, gładka skóra, niewielki, lecz jędrny biust, płaski brzuch, stosunkowo nieproblemowa cera, giętkie ciało, dobra kondycja, apetyt co prawda nieposkromiony, ale za to szybka przemiana materii przez co waga też niczego sobie: 50 kg. A teraz taki obrazek: Dziewiąty miesiąc ciąży. Zbliża się termin porodu. Ważę jakieś 75 kilogramów i mój ginekolog każe mi się opamiętać i przestać tyle jeść, bo jak wiadomo, nadwaga nie służy nadciśnieniu, a ja na moje nieszczęście je mam. Moja twarz przypomina księżyc w pełni. Jestem jakieś 15 kilo cięższa od własnego męża. Idąc do sklepu sapię jak lokomotywa. Moje nogi można spokojnie wziąć przez pomyłkę za świńskie racice. Na spacer wychodzę w klapkach na basen, bo stopy nie mieszczą mi się w żadne buty. Dzień w dzień przesiaduję sobie na kanapie i wcinam ok. trzech opakowań ciastek, dwóch kilogramów owoców, do tego wypijam litr soku, trzy litry wody, jem dwa obiady, dwa śniadanie, deser i kolację, a do tego podjadam w nocy. Nie ruszam się już prawie wcale, dlatego, że nie daję rady. Wcześniej też niewiele się ruszałam - na początku groziło mi poronienie, potem poród przedwczesny. Tym, że jestem tłuściutka jak najlepszy pączek i toczę się niczym porzucona opona w ogóle się nie przejmuję. Brzuszek mam przecież ciążowy. Nie piwny ani nie spożywczy. I kolejna odsłona: Jesteśmy z Witkiem w domu już od tygodnia. Próbuję wcisnąć się w jakieś stare spodnie. Wchodzą najwyżej do kolan. Bluzki nie dopinają mi się na brzuchu i biuście. Wyglądam jak w czwartym miesiącu ciąży. Cera trupa. Pod oczami wielkie wory. Gdy chodzę, moje ciało, a zwłaszcza brzuch "podskakuje", czuję się jak chodzące ciasto na pierogi - rozlana i jakaś taka bezkształtna. Z fryzurą jaką mam mogłabym z powodzeniem grać Tarzana. No tak, tylko która liana by mnie utrzymała...podejrzewam, że nie dałyby rady nawet liny podtrzymujące dźwig windy. Rozstępy mam wszędzie. Wyglądam, jakby po swędzącym tyłku podrapał mnie lew. I po udach. I brzuchu. I biodrach. Jestem fabryką mleka. I do tego mam łupież. Zrozpaczona jadę do centrum handlowego kupić sobie jakiś nowy ciuch - żeby poprawić sobie humor i przy okazji mieć w czym chodzić. Do domu wracam z kompletem bielizny (stanik rozmiar C! ha, nareszcie!) i spodniami (rozmiar...no cóż, 40).
To był czas, kiedy potrafiłam płakać godzinami o to, że jestem brzydka, gruba i do dupy. Że komu podobałby się taki potwór. Stałam przed lutrem i nie mogłam się pogodzić z tym, że ciało, które widzę jest naprawdę moim ciałem. No tak, ktoś na pewno mi je podmienił! Oddawaj moje ciało, wstrętny złodzieju! Nie poznawałam nawet własnej twarzy. Zmienił mi się kolor włosów - pociemniały. Kolor oczu tak samo - stały się bardziej zielone. Mój mąż już powoli wariował. Przeze mnie i moje nastroje. Płakał Witek i płakałam ja. On - bo był noworodkiem, ja - bo ktoś mi zakosił figurę i urodę. No i dlatego, że stałam się matką.
Nie wiem, jak doszłam do tego, o czym pisałam na początku tego posta. Może dojrzałam do tego sama, może uświadomiłam to sobie dzięki Witkowi i P. A może ktoś spuścił mi w końcu na głowę kowadło, żebym oprzytomniała i przestała zachowywać się jak pięciolatka, a zaczęła jak dorosła kobieta. Pamiętam, że uświadomiłam sobie wtedy, że jest na tym świecie taki ktoś, komu już zawsze będę potrzebna i dla kogo będę niemożliwie ważna. Tuliłam mojego syna w ramionach i widziałam to w jego oczach. I wtedy już wiedziałam, że to wszystko dzięki niemu i dla niego. Że moje ciało jest takie, a nie inne, dlatego, że stałam się matką i ta zmiana musiała się odbyć nie tylko we mnie, w moim wnętrzu, ale też w moim ciele, w tym, co na zewnątrz. I nie oceniałam już tego, jak wyglądam. Wiedziałam, że wyglądam inaczej. A to czy gorzej, czy lepiej nie miało już znaczenia.
Myślę, że warto spojrzeć na to od tej strony: stając się matkami, stajemy się innymi osobami. I kochając rolę, w którą wchodzimy, kochamy też te zmiany, które zaszły w naszych ciałach. Kiedy teraz patrzę na kobiety w ciąży, czy po porodach, widzę piękne kobiety, prawdziwe kobiety, z których bije nie zmęczenie, ale niesamowita siła. Ich sylwetki są pełne, kształtne i bardzo kobiece. I to mi się podoba.
Dziś, kiedy jestem już siedem miesięcy po porodzie, wyglądam jeszcze inaczej niż pół roku temu. Ale moje ciało traktuję z takim samym szacunkiem, z jakim zaczęłam je traktować wtedy. Dbam o nie i pielęgnuję je, bo wiem, ile wysiłku kosztowało je urodzenie i donoszenie dziecka. A te rozstępy, które nadal są widoczne traktuję jak tatuaże, niezmywalne ślady macierzyństwa.
no i tak trzymać:)
OdpowiedzUsuń:)
UsuńW ostatnim czasie wmawiają kobietom, że muszą być idealnie gładkie, szczupłe i umalowane nawet w nocy. Masz rozstępy, pulchna to z miejsca jesteś mało atrakcyjna dla wszystkich!
OdpowiedzUsuńGłupota!
Trzeba się kochać. Wiele razy gdy patrzyłam na siebie w lustrze przekonałam się, że gdy patrzę na siebie pozytywnie to i lepiej wyglądam. A nie mam rozstępów, mam płaski brzuch, jestem chuda jak kościotrup (42 kg). Więc skąd kompleksy? A bo zazdrosne mamy wmawiają, że ja to nie matka, bo matka ma rozstępy i cycki po pępek, a jak je masz to mówią, że nie kobieta, a wieloryb.
Brak akceptacji nie bierze się z nas, a z ludzi, którzy dają nam dobre rady.
No właśnie, każda z nas jest inna. Nie ma jednego modelu kobiety, czy matki. I właśnie ta różnorodność jest taka wspaniała! Nie ma co słuchać innych ludzi, trzeba słuchać siebie. Życie w zgodzie z samym sobą to naprawdę szczęśliwe życie :) Pozdrawiam!
Usuń