Na samym wstępie zaznaczę, że pisząc poniższe nie sprzedaję nikomu jedynej i właściwej drogi,
jedynego słusznego modelu postępowania. Piszę, o tym co sama uważam za
właściwe i piszę o sobie, bo tylko o tym wolno mi pisać. I dzielić się refleksją też mi wolno ;)
Pamiętacie, jak jakiś czas temu wspominałam, że mamy w planach przenosiny Witka do jego własnego łóżeczka? I jak niedługo potem przyznałam się, że nic z tych przenosin nie wyszło? Ja pamiętam całkiem dobrze. Ale nie mogę sobie przypomnieć, co skłoniło mnie wtedy do rozważania takiej opcji. Być może dziecię moje nie pozwalało nam się wyspać, bo tak bardzo się w nocy rozpychało. Być może było mi wtedy smutno i tęskniłam za wieczornym przytulaniem z P. A może po prostu uznałam, że Wituś jest już na tyle duży, że mógłby, a nawet powinien, spać już sam w swoim łóżeczku. Powodów pewnie było wiele, a przynajmniej dość, by z całą stanowczością rozpocząć przygotowania do łóżeczkowej przeprowadzki. Któregoś dnia wyciągnęłam więc z szafy malutką Witusiową kołderkę i poduszkę, starannie oblekłam materacyk, włożyłam do łóżeczka miękkiego misia i czekałam na pierwszą przedpołudniową drzemkę mojego Tusia. Gdy ta w końcu się trafiła, zabrałam się do dzieła. Ukołysałam i położyłam dziecię, przykryłam, wyszłam z pokoju. Powtarzałam to jeszcze przez kilka dni. Witek niekiedy pozwala odłożyć się do łóżeczka i śpi w nim jakiś czas. Mnie pozwalał umieszczać się tam na pośniadaniowy i niezbyt długi odpoczynek, po którym budził się tak jak zwykle - mocno rozespany, spocony i płaczliwy. Było w tej pobudce jednak coś, czego nie widziałam, gdy drzemał w znajomym mu i ciepłym miejscu. Wituś budził się przestraszony i nieszczęśliwy. Przestraszony - bo zaraz po przetarciu oczu orientował się, że siedzi w klatce, i nieszczęśliwy - bo nikogo nie było obok, gdy budził się w zimnym i mało znanym miejscu. Było kilka takich drzemek. Później Witek za nic w świecie nie życzył sobie lądowania za prętami łóżeczka i musieliśmy na powrót odkładać go tam, gdzie zwykle, zabezpieczając niezbyt miękką podłogę materacem, kołdrą czy czymś innym. Jeśli chodzi o spanie w ciągu dnia: umieszczanie mojego dziecia w naszym łóżku nie jest najwygodniejszą opcją dla mnie - rodzica. Co chwilę muszę sprawdzać, czy dzieć się nie przemieszcza, czy nie planuje przypadkiem powąchać podłogi i poudawać placka. W łóżeczku za to mógłby sobie spać spokojnie, nie byłoby strachu, że spadnie i rozkwasi sobie nos na kafelkach. Opcja łóżeczkowa zapewne miałaby swoje plusy także, a nawet przede wszystkim, w czasie nocnego odpoczynku. Rodzice mieliby w końcu całe łóżko dla siebie. Żadnych stópek wycelowanych znienacka w oko. Żadnych kuksańców w żebra. Żadnych kopniaków w wątrobę. Żadnych rozpychanek-przepychanek. I główki złożonej w środku nocy na moim albo P. brzuchu. Dlaczego więc odpuściliśmy tak łatwo? Na pewno po wielu próbach Witek w końcu przyzwyczaiłby się do zmiany miejsca, dlaczego więc nie próbowaliśmy? Na którymś z blogów rodzicielskich, czytałam jakiś czas temu wpis poświęcony tematowi usypiania dzieci. Przedstawiona w nim była jakaś niesamowita i niezawodna metoda przyzwyczajania dziecka do spania we własnym łóżeczku, w osobnym pokoju. Metoda kontrolowanego płaczu? Jakoś tak. Ja się kompletnie nie znam na takich super-patentach. Nie mam pojęcia o co w nich chodzi. Nie potrafię działać według jakiejś konkretnej instrukcji obsługi, jeśli chodzi o robienie czegokolwiek przy moim dziecku. Zawsze działam intuicyjnie i dokonuję wyborów kierując się sygnałami, które wysyła mi Wituś i tymi, które płyną mi z serca. Przeczytałam jak to zasypianie malucha miałoby wyglądać i oniemiałam ze strachu. Bo dla mnie to nie jest żadna cud-metoda ani żaden "sposób na...", tylko zwyczajna tresura i uprzedmiotowienie dziecka. Zaniechałam dalszych prób przyzwyczajania Witka do łóżeczka, dlatego, że dalsze próby byłyby zmuszaniem go do czegoś, sterowaniem nim i wymaganiem od niego, by działał tak, jak mnie się widzi i podoba. A to tak nie działa, no niestety. Każdy podchodzi do rodzicielstwa na swój sposób. Ja staram się w moim dziecku dostrzec osobę, która myśli i czuje, która ma potrzeby i wyraża je. Traktuję moje dziecko poważnie i wsłuchuję się wyraźnie w to, co chce mi ono powiedzieć. Wituś ostatnio powiedział mi, że nie jest gotowy na spanie bez nas. A ja, gdy to sobie uzmysłowiłam odetchnęłam z ulgą. Jeszcze przyjdzie czas na taką samodzielność. Nie jutro, nie za tydzień, nie za miesiąc. Mamy jeszcze trochę czasu, by nacieszyć się sobą. I by przytulać tę małą główkę, która ląduje co jakiś czas na brzuchu śpiącego rodzica.
Przyznam szczerze, że nie boję się, że Wituś będzie chciał z nami spać do osiemnastki. Albo że nie da nam żyć i wejdzie na głowę. Ja po prostu jestem głucha na wszystkie: "uważaj, bo rozpuścisz". Nie rozpuszczę, tylko posłucham i zrozumiem. I będę blisko.
A łóżeczko zdaje się, że rozmontujemy i wyniesiemy do garażu.
Uważam,że dziecko od początku powinno spać w swoim łóżeczku,mieć własne miejsce,swoją przestrzeń.Jeżeli decydujemy się na spanie z dzieckiem nie róbmy mu po roku czasu terapii szokowej.
OdpowiedzUsuńTo nie była dla niego terapia szokowa ;) Witka chciałam przyzwyczajać do łóżeczka stopniowo, zaczynając właśnie od drzemek w ciągu dnia. A że mój syn stanowczo się temu sprzeciwiał, zrezygnowałam z dalszych prób. Ja uważam, że dziecko powinno być od początku blisko rodzica. Jeśli dziecko i rodzic chcą spać razem, to jest to dobry wybór - dla nich.
UsuńZ własnego doświadczenia:pierwsze dziecko spało z nami do 9(!)roku życia.Efekt tego był taki,że nie jeździło na kolonie,zielone szkoły,bo bało się samo(bez rodziców)spać.Drugi raz nie popełniłam tego błędu i takiego problemu już nie było.To,że dziecko nie śpi z rodzicami nie znaczy,że nie jest blisko rodzica!bo jest sto innych sposobów,żeby okazywać mu bliskość.Wiadomo,że jeżeli od maleńkiego przyzwyczaimy dziecko do spania z nami to za żadne skarby nie będzie chciało spać we własnym łóżeczku.U mnie było tak,że mąż spał w innym pokoju,bo w pewnym momencie nie było już dla nas trojga miejsca.Nie potępiam spania z dziećmi,ale w moim przypadku nie wyszło mi to na dobre.Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńOczywiście, że istnieje wiele sposobów na budowanie bliskości z dzieckiem i wspólne spanie jest tylko jednym z nich. Ja akurat taki sposób wybrałam, świadoma wszystkich konsekwencji tego wyboru. Śpię z Witkiem w nocy, noszę go w chuście, dużo przytulam. I dobrze nam z tym. To jest nasz pomysł na bliskość. Nie próbuję nikomu wmówić, że tylko tak należy robić, przecież ten post nie jest o tym ;) Chciałam tylko podzielić się naszą historią i zwrócić uwagę na to, że potrzeby dziecka są równie ważne jak potrzeby dorosłego i że warto się w nie wsłuchać i je zrozumieć. Pozdrawiam.
UsuńMy też postanowiliśmy spac z dzieckiem.Po 3 miesiącach niewyspania nas wszystkich powiedziałam stanowczo Nie. Przenieśliśmy dziecko do łózeczka.Córka była na tyle mała ze nie zorientowała sie ,że już nie śpi z nami a my w końcu mogliśmy spokojnie zasnac bez obaw,że ją przygnieciemy.
OdpowiedzUsuńI pewnie dobrze zrobiliście, bo jeśli to wspólne spanie miałoby być jednocześnie wspólną drogą przez mękę, to rzeczywiście rozsądniej było znaleźć inne rozwiązanie. Tak, jak już pisałam, każdy ma swój sposób na bliskość z dzieckiem.
UsuńKażda matka wie, co jest najlepsze dla JEJ dziecka i na ile jest skłonna zrezygnować z własnych wygód dla niego. Nasz synek zasypia z nami (olaboga - tylko przy cycu), zwykle jest odnoszony do łóżeczka w jego pokoju, czasem mi się przyśnie szybciej, to zostanie z nami. Wszystkim to pasuje, ale liczę, że z czasem będzie zasypiał sam. Witek na pewno też. Może się uda przekonać nową "dużakową" pościelą, lampką, która sobie będzie mógł sam włączyć (lub będzie zapalona całą noc), może dodatkowo tym, że w razie czego może przyjść do rodziców. A bardziej sensowna wydaje mi się rozmowa choćby i z 5-latkiem o tym, że już jest duży i może spać sam, poprowadzona w taki sposób, by dziecko poczuło się z tego dumne, niż gwałtowne wyrywanie roczniaka z tego, do czego jest przyzwyczajony, bez możliwości wyjaśnienia mu dlaczego i pozbawienia go poczucia bezpieczeństwa. W pełni popieram Twoją decyzję - sama próbowałam walczyć o samodzielne zasypianie syna, właśnie tą "terrorystyczną" metodą na wypłakanie (chyba na zapłakanie dziecka aż padnie ze zmęczenia). Nie wytrzymałam minuty. ;)
OdpowiedzUsuńCo do tej "metody" - to w istocie działa tak, że dziecko w którymś momencie po prostu nie wytrzymuje i zasypia z wyczerpania. Wypłakuje się tak długo, że w końcu zasypia. Wolę nie wspominać o tym, jak wysoki ma w czasie takiego "maratonu płaczu" poziom hormonu stresu w organizmie. Nie rozumiem, jak można fundować własnemu dziecku takie przeżycia. I jak można nie reagować na jego płacz. Ja nigdy nie wpadłabym na to, żeby uciekać się do tego typu sposobów, ale gdyby przyszło mi stać pod drzwiami do pokoiku Witka i wsłuchiwać się w jego spazmy, to podobnie jak Ty - nie wytrzymałabym tego, bo dla mnie to byłaby taka sama tortura jak dla niego. Bardzo sensownie pisze na ten temat autorka "Mądrych rodziców" - polecam tę książkę. Wiem, że gdy Witek będzie gotowy na samodzielne zasypianie - powie mi o tym :) Na razie śpimy sobie we trójkę i cieszymy się bliskością. Zazdroszczę Wam tego "cycania" na dobranoc ;) Ściskamy!
Usuń